Jak często się da, trzeba robić przerwy w oglądaniu nad podziw wyrazistych, wielkoformatowych twarzy i postaci krajowej sceny.
Zostaną z nami co najmniej do połowy października. A przy pewnym stopniu znużenia i poirytowania większość z nas myśli i decyduje jednak ciut gorzej.
Dlatego ważne są przerwy, w których można się oderwać od tego, co blisko.
Jest okazja, żeby oderwać się w kosmicznym wymiarze. Indie wylądowały na Księżycu. Nie całe, póki co, chociaż mina indyjskiego premiera zapowiada wiele. Każda silna, skuteczna władza w XXI w pewnym stopniu opiera się na rakietach (niekoniecznie uzbrojonych). Nic nie zapowiada, że będzie można sprawować władzę opartą tylko na programach i technologiach pomagających wyrównywać różnice społeczne, promować zachowania prozdrowotne, wspierać kulturę i ekologię. Potrzebne będą każdej władzy spektakularne manifestacje siły i granic własnego działania. A raczej ciągłego takich granic przekraczania i przesuwania. To jest spektakl na miarę przysłowiowych igrzysk, bez których samo dostarczanie chleba żadnej władzy zbytnio nie umocni.
Twarz indyjskiego premiera wpatrującego się w rakietę to miłe urozmaicenie.
Fala patriotycznego entuzjazmu w ponad miliardowym kraju to coś, co trzeba obserwować.
Tego rodzaju księżycowe epizody, niby oderwane od rzeczywistości, kreują nieformalne rankingi globalnego wyścigu „naprzód, do przodu!”. Już niedługo i my będziemy fetowali obecność Polaka w kosmosie, choć akurat tu wydaje się, że spokojna, nieśpieszna lektura Kosmosu Gombrowicza w programie szkolnym dałaby Naszemu Narodowi o wiele więcej. Niestety, to znacznie bardziej skomplikowane niż lot na stację orbitalną.
Najciekawiej robi się, gdy uwolnimy się od kontekstu politycznej rywalizacji. Indie mogą przejść głęboką transformację, pewnie zajmie to więcej niż jeden marny wiek, ale kto wie.
Tylko co to miałoby znaczyć? Znaczyć dosłownie. Ci, którzy potrafią wylądować na Księżycu i przesłać stamtąd obrazy zwykle ignorują takie problemy jak znaczenie koloru szafranu, czy odcienia zieleni na narodowej fladze. Zwyczajnie nie mają na to czasu.
Co innego politycy: ci, podskakując z entuzjazmu w czasie udanych technologicznych misji powinni już zastanawiać się, czy można zdecydować się na transformację tak głęboką, tak radykalną, tak kosmiczną, że prowadząca do odrzucenia tradycyjnego wyobrażenia Koła Dharmy czy Czakry Aśoki, które widnieją na środku indyjskiej flagi.
Nadal wierzymy (i my, na Zachodzie, i Hindusi, i „czarne Południe”, i też Innuici), że prawa matematyki, taki rodzaj arytmetycznej symbolizacji jaka opisuje fizyczny ruch w przestrzeni i czasie jest jeden dla wszystkich. Nadal wierzymy, że bezpośrednie sprawne działanie opierać się powinno na takiej symbolizacji. Ale gdzie są jej granice, skoro nie możemy, nie chcemy rezygnować z formowanych przez tysiąclecia innych rodzajów symboliczności, takich, które dziś służą do szybkiej identyfikacji etnicznej, dają poczucie przynależenia do silnej wspólnoty.
Będą z tego kolejne kosmiczne kłopoty. Na szczęście „nie u nas”, „nie teraz”. Odpoczywajmy.