Zbliżają się wybory, może da się jeszcze niespodziewanie skręcić w bok? A nawet się urwać? Albo nawet i zostać. I co dobrego zrobić w mieście.
Jeśli wierzyć dacie, Maciej Słomczyński napisał te trzy zdania 14 lipca 1969 roku. To zdanie otwiera, krótki, siedmiostronicowy tekst „Od tłumacza”, kończący osiemset siedemnaście stron Ulissesa Jamesa Joyce’a, w wydaniu PIW.
Peerelowski nakład 40 000 (+ 200) egzemplarzy zstąpił jak duch i zdecydowanie odmienił oblicze „tej ziemi”. A zdania Słomczyńskiego pozostaną z nami jeszcze długo w XXI wieku.
„Istnieje na świecie wielka grupa szczęśliwców, którzy odrzucają jako oczywisty nonsens wszystko to, czego nie są w stanie zrozumieć na pierwszy rzut oka. Ludzie ci wymagają od sztuki jedynie najwyższej zręczności w powielaniu tego, co im najbliższe i najlepiej znane. Krótko mówiąc wymagają tego, czego nie muszą się uczyć, a mogą pojąć bez większego wysiłku, który z kolei musiałby doprowadzić do rozwoju i udoskonalenia owej delikatnej aparatury wewnętrznej służącej człowiekowi do wytwarzania wzruszeń.”
Zdanie pierwsze zdumiewa z powodu profetycznej trafności sprzed ponad pół wieku. Jakim cudem czy kaprysem wyobraźni można było tak wiernie i lakonicznie opisać całą niemal dzisiejszą tzw. „klasę polityczną” w mieście? Pod koniec lat sześćdziesiątych pojęcie „klasy” jako czegoś, co opisuje społeczeństwo było oczywiście w PRL-u powszechne, ale przewidzenie, że za pół wieku coś tak abstrakcyjnego jak „klasa polityczna” będzie pokrywać się (we własnym mniemaniu) z „grupą szczęśliwców”, jest niepojęte.
Najbardziej odległe od znanej nam wersji współczesności jest zdanie trzecie. Nie mógł Słomczyński przewidzieć, że zamiast „delikatnej aparatury wewnętrznej” będziemy w latach dwudziestych XXI coraz śmielej korzystali z aparatury zewnętrznej, wcale nie delikatnej, za to śmigłej, wszystkożernej nazywanej w skrócie Mediami.
Jeśli wierzyć dacie na rysunku, Rob Krier w 2007 przestrzegał Łódź nie przed grzechem zaniechania realizacji NCŁ. Przestrzegał nas przed naszymi marzeniami. Rob chciał być księdzem, musiał dużo wiedzieć o grzechu. Koncepcja grzechu, szczególnie grzechu odziedziczonego, grzechu pierwotnego wydaje się zupełnie nie pasować do współczesnej kultury miasta. Jest ona wspólna dla religii monoteistycznych ważnych dla kultury europejskiej: judaizmu i chrześcijaństwa. Z punktu widzenia religioznawstwa można traktować ją jako zniekształcenie obecnego w religiach Mezopotamii i Egiptu pojęcia zawinienia wobec jednego z wielu bóstw (ἁμάρτημα – przeoczenie, pominięcie znaku, czy nietrafienie w cel, zob.: Iliada, ks. IV, 491). Najczęściej traktuje się „grzech” jako pojęcie niezbędne dla wyjaśnienia ograniczenia własnych możliwości działania i własnej śmiertelności.
Tymczasem pojęcie grzechu pełni też ważną rolę wobec wyobrażeń przyszłości. W Łodzi, oczywiście przyszłości tej najbliższej. Tej zaraz po wyborach…
Spróbujmy sobie wyobrazić rzeczywistość, w której równocześnie spełniają się wszystkie pragnienia wszystkich.
Będzie to moment „niebiański” czy raczej „piekielny”?
Ambiwalencja takiej wizji jest momentem uzasadniającym wciąż powiększający się nacisk by jakaś polityczna instytucja „czuwała” i chroniła przed niekorzystnym rozwojem wypadków.
Najciekawsze są związki „grzechu” z tak często dziś przywoływaną kategorią „bezpieczeństwa” Ducha Miasta. W architekturze oczekujemy tego od Architekta Miasta?