Ani my Polanie, ani Wiślanie. Ani rzymscy katolicy, ani pastafarianie z posypką. Widać to wyraźnie w dość krzepiącym zjawisku języka codziennego. Pod wpływem atawistycznego lęku karmionego spadkiem średniej dobowej temperatury nasz rodzimy język niespodziewanie odzyskał elastyczność. Fala wokalizacji idzie i zatapia coraz to nowych komentatorów, ekspertów, dziennikarzy, miszczów medialnego przekazu. Ludzie ci z urodzenia elokwentni, bystrzy, obdarzeni ciętym dowcipem, z ironią wpiętą obok mikrofonu, nawet w piżamę, jeden po drugim nie mogą zapanować nad własną krtanią i aparatem głosowym i wypowiadają z wyraźnym ukontentowaniem modne słowo tego sezonu: wyngiel. Co żyjącym na wyższych piętrach szklanotransparentnej i docieplonej hierarchii społecznej ludziom, sporadycznie opuszczającym śródmieście zaprojektowane w smaku flat (fat) white każe manierycznie wyginać samogłoskę nosową „ę” w: yn albo un?
Podświadomy przymus wokalizacji ujawnia poziom zamętu jak w ptasim radiu (radiju). Do głosu dochodzi funkcja fatyczna języka, która o niczym nie informuje, bez końca upewnia się nerwowo: czy wy też, też, też się obawiacie? Tuwim pewnie napisałby, że fatyczność zaczęła czyrkać, czykczyrikać. Pod wpływem emocji język zwija się, odkształca. Niespodziewanie dla właściciela ucieka nagle na bok. Strach wyjść na dwór (albo: na pole) bez kagańca.
Memy, w tym memy z wunglem (z wyngla) nie zastanawiają się nad swoim istnieniem. One tylko wy(n)glądają okazji by wpaść nam w oko, namnożyć się w spojrzeniu, polecieć dalej. Badanie memów, choć błahe, pozwala zrozumieć co nas od nich jeszcze różni. Miał memowy, hałdy burego pyłu przesypywane przez zmienne okoliczności (na które eksperci fachowo mówią „czynniki”) oglądane z dystansem, z dużej wysokości układają się jak surrealizujące wydmy w zarys ludzkiej pamięci i lęku. Żadne mocarstwo nie ma satelitów, które dostarczają takich danych. Trzeba to robić samemu. Wracając do memów z wynglem, podobno z tych indonezyjskich da się ulepić dowolny kształt, jak z błota. Ciepłego.