Nadal zdarza się, że możliwość zobaczenia takich obrazów jest powodem planowania wyjazdu, wakacji. Teraz robimy to z telefonem w dłoni, z dostępem do dziesiątek stron wyjaśniających zagmatwane szczegóły, podpowiadających gdzie, pod jakim kątem spojrzeć, jak się rozglądać po namalowanym świecie. Takie podpowiedzi będą nam towarzyszyć pewnie już zawsze, o ile nie zabraknie prądu.
Póki posiadamy własne odczucie, własne, przypadkowe spojrzenie, własne zdanie – wszytko w porządku.
Do starych obrazów nawiązują nowsze, te, które jak u siebie czują się w zupełnie współczesnej ikonosferze kultury masowej. Takie są obrazy Rene Magritte’a – każdy gdzieś widział motyw przez niego wymyślony. Magritte lubił droczyć się z przenikliwością widzów, chętnie, choćby tytułem kierować ich uwagę na inne, starsze obrazy, sugerować związki, które niełatwo wypatrzeć.
Obraz Magritte’a La Leçon de musique, namalowany w drugiej połowie lat sześćdziesiątych XX wieku, powtarza tytuł za konwencjonalną nazwą o trzysta lat starszego obrazu Johannesa Vermeera.
Jak na Vermeera to dość duży obraz (74 × 64,1 cm), fascynujący z powodu ilości rozpraszających szczegółów: wzorków na kobiercu, bieli dzbanka, uciętego portretu na ścianie, w końcu lustra, lustra o rozmiarach, które w XVII wieku były solidną oznaką statusu i zamożności.
Szukając sensu, szukając tego, co sugeruje tytuł musimy dotrzeć wzrokiem przez te wszystkie rozpraszające detale głębiej, do samej ściany, by tam szukać rysów twarzy tej, która (chyba?) właśnie gra (ćwiczy, próbuje?).
Dla naszej, odziedziczonej po XX wieku nadwrażliwej podejrzliwości lustro jest miejscem mieszania perspektyw, gmatwania spojrzeń, gubienia i sugerowania wątków. Kto wie, czy nie z tych powodów dany obraz Vermeera „zagrał” swoją rolę w filmie Hitchcocka Marnie z 1964 (https://pl.wikipedia.org/wiki/Marnie). Obraz „wisi w filmie” i przygląda się (razem z Seanem Connery’m) gęstniejącej upiornie gmatwaninie relacji damsko-męskich, tajemnic sprzed lat, śledztw, które wcale nie wyjaśniają wszystkiego.
Hitchcock był mistrzem wypatrywania detali, które parę chwil później okazywały się decydujące. U Vermeera chyba zainteresowała go enigmatyczność sceny „rozgrywającej się” na ostatnim planie, w tak kunsztownie przypadkowej perspektywie, z tyloma mylącymi skosami, perspektywie odbitej przez lustro, które zmienia klarowność bogatego mieszczańskiego wnętrza w gmatwaninę prowadzących donikąd spojrzeń, urwanych wątków, echa, które brzmi jak chce. Podobnym wachlarzem niedomówień, sugestii, wielokrotnych znaczeń posługiwał się Magritte.
Spróbujmy popatrzeć uważnie niczym Hitchcock, jak bystry detektyw, z jakim kojarzy się nam Connery, niezależnie w jakiej roli występuje. Przecież mamy w dłoni wszystkowiedzące smartfony.
Spójrzcie uważnie i wskażcie te fragmenty zarówno u Magritte’a, jak i Vermeera, które podobnie jak zwierciadlane odbicie, jak echo zamienia strony, przesuwa akcenty, zaznacza coś niby wyraźnie, ale łatwo taki znak przeoczyć, nie usłyszeć, pominąć, wobec tylu innych wyraźnych informacji.
Niestety, w lutym 2024 taki rodzaj uważnej czujności, potrafiącej palcem wskazać na punkty paradoksalne, na zmiany ewidentne, na wyraźne ingerencje jest nam bardzo potrzebny.
W tym, co gorsza, nie wyręczą Was wasze smartfony. One, podobnie jak kiedyś lustra czy echo, raczej wzmacniają szum, dezorientują.
Sami musicie rozejrzeć się za czymś, co nie jest zmyślone, zniekształcone, nadpisane. Czymś tak wszechobecnym, solidnym a zarazem nieobciążającym jak na przykład światło. Światło Vermeer chętnie puszczał w swoich obrazach z boku, tak, by przeplatało się z imaginacyjną linią naszego obserwującego wzroku. Tego rodzaju splot na starych obrazach zastępuje naszą „sieć”, bez której smartfony milczą. Wystarcza do utkania gęstego wątku, w którym jak ornament pojawić się może dowolny niemal, wyraźny, niespodziewany sens.
Zobaczcie, że Magritte pożyczył od Vermeera nie tylko tytuł, ale i kierunek światła. Łączy te obrazy więcej niż w pierwszej chwili nam się wydaje. To właśnie dlatego przed starymi obrazami stajemy na chwilę dłużej niż zamierzaliśmy, stajemy i zasłuchujemy się.
Taki mały trening przyda nam się, żebyśmy nie przegapili drobnych znaków nadchodzącej zmiany. Żebyśmy usłyszeli dzwonek, nawet tak dziwny jak u Magritte’a.
Ćwiczmy, bo po ostatnim „przeoczonym” dzwonku niespodziewanie mogą zjawić się apokaliptyczne trąby.
Ta na dole po prawej, dyskretnie czerwona, trzymana przez Anioła, pochodzi z hiszpańskiego manuskryptu Komentarza do Apokalipsy Beatusa z Liébana i ilustruje dziewiąty rozdział Apokalipsy. To rozdział o atmosferze rodem z filmów Hitchcocka. Oby (mimo tak niekorzystnych zmian klimatu) pozostał na zawsze fikcją.
La Leçon de musique Vermeera i Magritte’a, najwyższa pora odtworzyć (ze słuchu) zaginioną partyturę.