W sytuacji długotrwającej niepewności większość gatunków rezygnuje lub znacznie ogranicza aktywność seksualną. Porównawcze badanie poziomu seksualizacji obrazów w drugiej połowie XX wieku i w ikonosferze tej dekady może być wyraźnym dowodem zmiany równie niewygodnej (pozbawionej sex appealu) do zauważenia jak globalne ocieplenie. W obydwu przypadkach nikt tego nie chce.
A na wybory trzeba iść.
Za tydzień zaczną znikać z pejzażu tak malownicze, tak znaczące, tak rozbudzające skojarzenia i emocje nazwiska. Kiedy patrzy się jak przypadek, czy konieczność ustawia obok siebie kandydujących trudno powstrzymać się przed myślą, że jeden tylko Franciszek Bohomolec wiedział by, jak z takich koincydencji pouczającą komedyjkę ułożyć, dla wspólnego dobra i poprawy Rzeczypospolitej. Ten lekko zapomniany autor bez zahamowań korzystał z siły brzmienia nazwisk swoich bohaterów. Kiedy w „Małżeństwie z kalendarza” wystawionym po raz pierwszy w roku 1766 w warszawskim Teatrze Narodowym szlachcic Staruszkiewicz postanawia wydać córkę Elizę za innego, herbowego szlachcica Marnotrawskiego, wiadomo, że robi źle. Mówi mu o tym na scenie rodzona siostra, Pani Bywalska, ale szlachcic słowo dał, więc aby udało się młodą uratować od niekochanego adoratora, trzeba pod koniec sztuki rękoczynów z powodu długów i szczęśliwej interwencji rodowitego Niemca, Ernesta, oficera w polskim wojsku, który Elizę kocha z wzajemnością. Wtedy w burzliwej epoce stanisławowskiej publika podobno biła brawo, dziś mogłoby to zależeć od sympatii politycznych. Jest jednak postęp w polityce.