Jeszcze obraz, a już trochę konkret. Akurat na rogu, trochę też na skrzyżowaniu: nostalgii, własnej bezsiły i zamorskiego mirażu. Może być argumentem za tym, że czasem środkiem nawet takich krótkich uliczek przebiega way of life.
Hopper tak zmyślił knajpę, że czy tego chcemy czy nie, będziemy się w nieskończoność zastanawiać jaki smak ma serwowane w środku (nocy) americano z dzbanka. To nie jest przecież espresso, cappuccino, marocchino ani granita. Czuć w tym namalowanym napoju skąpość tego co oferuje przyszłość. I najbliższe – jeszcze przed świtem – godziny i najbliższe lata, może dekady, nie kuszą wachlarzem wrażeń. Jak w prawdziwym americano, raczej kolor niż smak trzyma nas na nogach, krzepi, daje chwilę żeby zebrać myśli; co dalej?
Hopper namalował obraz tak, że wszystkiego jest w nim trochę za mało. Za mały ruch, żeby się to opłacało, za mało życia, żeby tkwić w tym (tamtym) mieście. Za mało szczegółów, żeby siedzący tyłem detektyw był w stanie cokolwiek powiedzieć o przeszłości i przyszłości tego miejsca.
Co się z nim stanie, co będzie na tym rogu powiedzmy za osiemdziesiąt lat?
Dajmy spokój, jest o jedną kolejkę za późno jeśli zastanawiamy się nad takimi bzdurami, zamiast skupić się na ostrym profilu tego rudego cienia. Dlaczego nie ma żadnego pierścionka, obrączki, naszyjnika, nawet broszki. Jak posiedzimy tu jeszcze przez dwie następne kolejki napłynie do głowy dziwaczna, obca myśl, że cały ten róg, który faluje i chwieje się coraz bardziej powoli zacznie dryfować w stronę Europy. Na rauszu, nie wiadomo jak pokona nieogarniony dystans. Jak arka osiądzie w końcu pośrodku nigdzie (czyli jeśli wierzyć Alfredowi Jarry w samym środku np. Polski). Będzie to gdzieś około przyszłego piątku, przed północą. Tam zafaluje jeszcze mocniej i zmieni się w zaświatowy, neonowy powidok miejskiego życia „madeinczikago”.
Zamówmy kolejną kolejkę i zmieńmy temat. Profesjonalni historycy sztuki mają podobno niezbite dowody, że Hopper nie malował ikon. Ciekawe skąd je wzięli? Pewnie przejrzeli teczki osobowe, a te, wiadomo, układane są schludnie według geograficznej lokalizacji. Nie ma co szukać teczki Hoppera: Orthodox East, Finnis Africae czy Monstra ex oriente. Rosjanie też tego nie potwierdzą, na czorta im taki jankeski malarz. No, ale jakby pogrzebać głębiej, odżałować, wziąć dwa dni wolnego i zmarnować je na tym rogu, na jałowej obserwacji tylko tego jednego miejsca. Jakby posiedzieć tu do końca, zapatrzeć się na cienko, jakby americano malowane detale. Tak cienko, że pod spodem czuć chłodek nicości. Sezonowość i grozę całego miasta. No właśnie, a jeśli Hopper jednak maczał palce w przecież nielegalnym malowaniu ikon nicości? Z tego może być niezły pasztet. Jeśli dowiedzą się o tym Francuzi gotowi od razu zacząć paplać o simulacrach, disneylandach, deepfakesach. North ma rację, trzeba to zatrzymać zanim urośnie. Komu potrzeba tu maladie française? Kto zamawia zwątpienie, o takiej porze?
Nie zamawiajmy już, weźmy tylko na koniec cygaro, nie, nie to po 5 centów. Ma nam pomóc dostrzec coś, co wciąż nam umyka. Strasznie stary i silny jest nawyk przypatrywania się obrazom przez dym. Tak jakby w samym dymie można było coś zauważyć. Już po północy? Którego to dziś mamy: 2022? Zleciało. Wyjdźmy zapalić na ulicę, strasznie zdrowo się teraz żyje w miastach. Z drugiej, ciemnej strony ulicy widać lepiej. Widać, że patrzymy na kilka osobnych samotności w dobrze oświetlonej pustce. To akurat można zobaczyć na co drugim rogu w mieście. Tu jednak, może przez dym patrzymy na szybę knajpy, a samotność taka jakby kapitan Nemo z założonymi rękami stał na mostku nierealnej łodzi podwodnej i patrzył na Krzyż Południa. Pamiętamy, pamiętamy.
Połowa książek wtedy miała czarno-białe, litograficzne ilustracje Gustava Dore. Nie było jeszcze komiksów. To były chyba obrazki, na jednym Nemo odwrócony tyłem patrzył przez wielki panoramiczny iluminator na jakieś wijące się za pancernym szkłem głębinowe monstrum. Na drugim zupełnie jak robotnik na słynnym plakacie Włodzimierza Zakrzewskiego z 1968 trzymał wielkie koło sterowe i patrzył prosto w blask płynący przez okrągły bulaj. Znaczy kapitan, a jednak samotny. Jak ta książka się nazywała? Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi chyba?
No, to akurat tyle ile mamy przed sobą do końca tej ulicy.
Płyniemy?
Pełne zanurzenie w noc.
Pierwsza, może ostatnia. Tak, zdecydowanie ostatnia bo narożna, po prawej stronie idąc od ulicy Kilińskiego. Kamienica-widmo, piękna. To z niej w 1937 roku wyjechał siedemnastoletni Wojtek Faryczny. Wyjechał oczywiście do Nowego Jorku, chciał być marynarzem. Jako jeden z niewielu Polaków wypłynął na hawajską wyspę OʻahuNa. Dwa dni przed atakiem na Pearl Harbor został postrzelony na lądzie i wrócił do Ameryki. Kula utknęła w czaszce i nie pozwalała Wojtkowi na oglądanie świata w pełnym słońcu. Pracował jako barman, ale tylko nocami. Był pierwszym, który opowiadał o ataku. Josephine Hopper skrupulatnie zanotuje dykteryjkę o orlim nosie pewnego detektywa rozglądającego się za hawajskimi dziewczętami. Naprawdę tak trudno w to uwierzyć? To może w jednego w całym mieście detektywa, który pod wpływem rozmów z zaprzyjaźnionym redaktorem Chicago Daily News Thomasem Sterlingiem North’em zamiast czytać jak większość coraz popularniejsze komiksy (North mówił, że rozrastają się jak “poisonous mushroom”) postanowił poderwać pewną francuską nauczycielkę gry na pianinie szpanując fascynacją dla paryskich dziwolągów z artystycznej bohemy? Łatwiej uwierzyć w kulturę, która globalnie ekscytuje się fikołkami człowieka-nietoperza między wieżowcami Gotham City ?
Na zewnątrz kamienicy ma być reprodukcja obrazu? Nałożoną na wyczarowaną przez Hoppera opływowo zaokrąglającą narożnik szybę.
Z zewnątrz super, wizualizacja pierzei również!
Ale co w środku, co ma sprawić, żeby ludzie z Singapuru, Wellington, Irkucka, Barcelony, Seulu czy Orszy w czasie swoich krótkich europejskich wakacji chcieli pomiędzy spacerem po Długim Targu a AUSCHWITZWIELICZKA M. Bałki, czy Zlaté uličky na praskim Hradzie spędzić wieczór na tym właśnie rogu, odpoczywając po dniu w „Łodzi filmowej”?
Co będzie widać tylko w środku, tylko na tym rogu, w tej knajpie?
Detale.
Ogromne jak tafla witryny powiększenia przesuwające się, każdego wieczoru inaczej. W takim powiększeniu, w jakim nie da się ich zobaczyć nigdzie indziej. Detale czego? Jak to czego: obrazów, przecież cała ta sytuacja jest wprost z obrazu.
Operator/właściciel lokalu, oprócz serwowania kawy americano i cygar musi mieć podpisaną wieloletnią umowę z wieloma kolekcjami i muzeami, z tymi, którzy mają prawa do reprodukowania obrazów. Zawsze w detalu, w szczególe, w kadrze prowadzącym wzrok przez te miejsca, które Barthes nazwałby punctum. Miejsca, które zobaczone wyraźnie, z bliska wyjaśniają i tłumaczą, dlaczego akurat ten obraz jest tak znany, tak ważny. Detale, które trzymają świat w jednym kawałku, bo potrafią zestroić i wyostrzyć naszą percepcję.
W knajpie wzrok gładko prowadzi dźwięk. Bez tapera się nie da. I to powinien być niezły taper, powiedzmy taki jak Lutosławski grający w stołecznych lokalach w czasie kiedy Hopper maluje ten obraz. Albo nawet dwóch (ten drugi jak Panufnik grający z Lutosławskim w „Lirze” czy„Arii”). Przychodzi się do takiej knajpy, żeby zobaczyć i posłuchać jak improwizowany dźwięk ciągnie spojrzenie po zakamarkach o których nie mieliśmy pojęcia, że istnieją. Z pewnością warto zacząć od studiujących (są tuż za rogiem) fortepian jazzowy w łódzkiej Akademii. Czasem (np. w Adwencie) jakaś sceniczna bestia, jak powiedzmy Waldemar Malicki, „pianista polski (żyjący)”.
Obrazy, rzeźby, witraże, sumaki, dawne i nowe. Może być Lascaux, może być Pollock. Może być Stwosz, może być Mueck. Mogą być maski Fang, rzeźby Innuitów i Czukczy, może być złoto Inków. Na Włókienniczej już wszystko będzie możliwe.
A kiedy trafimy na cały niemal wieczór z krakelurami Czarnego kwadratu, co wtedy będzie słychać? To, co Andrè Malraux wymyślał pod koniec lat czterdziestych, a co bez końca powraca w muzeologicznych (upiornie ICOMowskich) dyskusjach o ekspozycji, atrakcyjności, widzach, komercjalizacji, etc., będzie w tej knajpie, na tym rogu. W środku tego obrazu Hoppera. Dzięki temu unikniemy francuskiego lamentu nad disneylandyzacją muzeów, jaki zaczął Jean Claire. Dzięki tynkturze z americano i dymu za 5 centów i dzięki sygnaturze najbardziej zmyślonego (self made) obrazu miasta „filmu” sprytnie wymkniemy się bliźniaczym upiorom elitaryzmu i egalitaryzmu.
A więc czymże jest ta kamienica Hoppera? Biznesową licencją na wyświetlanie, na montowanie, na zbliżenia, zbliżenia zbliżeń.
Wchodzicie do knajpy na rogu i rzeczywistość znika. Zostają tylko obrazy i muzyka. Jeśli od tego zaczniecie, raczej nie pójdziecie nazajutrz do, bo to co najciekawsze już zobaczyliście. Wiadoma rzecz, trzeba było nie iść do knajpy, jak rano do muzeum.
Miasto, każde miasto jest montażem pragnień i iluzji. To właśnie, a nie cygara po 5 centów jest tematem obrazu Hoppera.
Można sobie ten lokal wyobrazić jako w pełni profesjonalną wytwórnie płytową, która starannie dobiera repertuar, podpisuje umowy z wykonawcami, starannie nagrywa a potem tłoczy jeden egzemplarz płyty i odtwarza w jednym tylko miejscu. Myślicie, że nikt nie recenzowałby takich płyt? Ten hopperowski pierwszy egzemplarz został od razu, bez targów kupiony za całe 3 tysiące dolarów przez jakąś instytucje kultury w mieście Czikago.
Powinno w środku być coś z Zaklętych rewirów, ze świata, w którym czujemy się ważniejsi niż na ulicy, a równocześnie wiemy, że reguły są tu zawsze te same, dla wszystkich. Nie chodzi o kelnerów, ale o spektakl, tylko dla nas, tylko tego wieczoru. Po raz pierwszy od dawna spektakl bez polityki. Wizyty w takich lokalach powinny być finasowane przez jakiś sprawiedliwy wśród narodów fundusz szerzenia demokracji. Bo kto raz spędził dzień, pół dnia w wielkim muzeum (nikomu źle nie życzymy), kto się tam zmęczył, szczerze wkurzył, ale i choć raz zagapił będzie od tej pory inaczej głosował. Bo inaczej przez jakiś czas będzie widział świat. Jeśli coś nas zmienia to takie nieplanowane zagapienia, takie detale (a nie doktrynalne Teorie widzenia). Do tego sprowadza się cała edukacyjna rola zachodniej kultury. Musi to być moment prywatnej ulgi i raczej przyjemnego zaskoczenia, a nie programowy jak obszarowa rewitalizacja mozół „pracy nad sobą” i „doganiania bogatych”.
Gdzie to ma być wyświetlane? Jeśli technicznie to możliwe, na tej samej wielkiej szybie, tylko, że od środka. Wtedy mamy sytuację, w której z zewnątrz widzimy ludzi w środku oglądających coś czego nie widzimy. Krążą po netach różnego rodzaju wizualizacje Smart glassów, okiem-ekranów, etc. Jeśli technologicznie nie da się tego zrobić (warto próbować, technologiczny fetysz jest silnym atraktorem) może np. zwrócić się do prof. Wł. Kutnera z IChF PAN, który kilka lat temu zajmował się polimerami chiralnymi (na bazie tiofenu).
Technicznie rzecz sprowadza się do lokalnego systemu projekcji obrazów. Jest to ważne nie tylko na tym rogu, ale i na paru innych. Pozwala bowiem poprzez zajmowanie się architekturą ulicy w kategoriach: sygnału, montażu kadrów, projekcji przesunąć punkt ciężkości w obszar, którego technologie i infrastrukturę Łódź ma dobrze opanowaną, w obszar produkcji obrazów.
Zamiast lać beton trzeba przesyłać samodzielnie zmontowany obraz w kluczowe punkty projektu rewitalizacji śródmieścia. Tym samym można połączyć dwa rogi. Ten z knajpą i ten „na rogu Jaracza”. Chyba już czas, żeby ktoś opowiedział (do tej pory mało kto wie) co niby ma łączyć te punkty?
Choćby pandemia powinna entuzjastom przyrostu „powierzchni biurowych” i realnego budowania uprzytomnić, że czy nam się to podoba czy nie, europejskie miasta za dekadę, dwie w znacznie większym stopniu będą systemem projekcji. Im wcześniej się zaczniemy uczyć takiego montażu w skali urbanistycznej tym lepiej na tym wyjdziemy.