Dziś zbudowanie makiety miasta, na tyle dokładnej by sięgać do skali indywidualnego życia jest poza zasięgiem nie tylko technologi ale wręcz naszej wyobraźni.
Przejście pomiędzy ciągle analizowanym urban sprawl a kompletnie ignorowanym human sprawl nadal pozostaje niezbadaną luką poznawczą. Urbaniści, planiści, socjologowie miast bez końca lamentują nad statystykami opisującymi zjawisko w skali społecznej. Gdzieś daleko, w zupełnym oderwaniu od realiów miasta problem alienacji, rosnącego poczucia dotkliwego dyskomfortu życiowego i dezintegracji życia psychicznego podobno badają psychologowie, psychiatrzy, terapeuci. Z zagadkowego powodu nadal uznaje się, ze ilościowy aspekt badania miejskiego życia dostarcza wystarczających informacji by podejmować decyzje sprzyjające utrzymaniu integralności jednostek. Dawno temu zwulgaryzowany marksizm wszytko co trudne do wyjaśnienia tłumaczył „dialektycznym przechodzeniem ilości w jakość” (co pozwalało bez końca powtarzać te same błędy). Dziś wygląda to tak, jakby zajmujący się miastem wierzyli, że jakość zmienia się bezproblemowo w ilość. Co pozwala zaoszczędzić sobie trudu zrozumienia cudzych potrzeb. To solidny fundament każdego infernum.
Jak wyglądał w dawnej kulturze human sprawl najlepiej sprawdzać patrząc na prawe, piekielne skrzydło tryptyku Boscha w madryckim Prado.
Mieszkał Bosch w domu przy rynku, sprawnie prowadził rodzinny warsztat. A równocześnie potrafił wyłuskać z Psalmu 22 (wers 15-16) głos, który był w stanie przeorać nie tylko rynek, miasteczko, ale i okolicę dalej niż wzrok sięga.
Niestety ten fragment obrazu Boscha może też być szkolną ilustracją motywu łodzi.
na zdjęciu: dorama na Expo w Nowym Jorku z 1939 roku.