Czy Penderecki gra lepiej niż ostatnio Lewandowski (w kadrze)? Czy da się w 2024 dostać grant na zrekonstruowanie jego partytur, oczywiście przy użyciu AI? Poplotkujmy. Tylko plotkę można przeciwstawić tężejącej jak beton pamięci zbiorowej, pamięci kultury o rozmiarach i różnorodności podobnej do pasa startowego, na którym wypisano zgrabnymi literami w słusznym rozmiarze: Wspólne Dobro + Pamięć Narodu.
Dzięki temu jest to rodzaj pamięci, z którym idzie nam gładko. Kiedy trzeba przypominamy sobie wszyscy o jakiejś postaci, najczęściej nigdy osobiście nie spotkanej i zaczynamy pisać rozprawkę na zadany, rocznicowy temat. Tak wygląda schemat działania mediów interesujących się kulturą.
Gdyby jakimś cudem taką sylwetkę dało się postawić pośrodku tego aeroportu narodowej pamięci, skąd ciągle próbujemy startować w kierunku przyszłości, skala mnemonicznego pejzażu zmieniłaby ją w ledwie dostrzegalny cień, detal, niuans, smaczek. Taka jest dziś rola artystów, nawet w społeczeństwie przez wiek XIX nauczonym na pamięć, że Artysta dorabia jako Prorok, Kapłan, czasem nawet jako Męczennik.
Żyjemy w epoce, kiedy stary system operacyjny pamięci już nie daje rady, a nowego wciąż nie ma na rynku.
Nawet w sztuce są postacie, którym udało się w sposób równie bezdyskusyjny, jak w sporcie, od razu zaznaczyć własną istotność. W powojennej kulturze polskiej zdarzyło się to w podobny sposób, za sprawą konkursu przynajmniej dwa razy. W 1948 trzydziestoczteroletni Henryk Tomaszewski na Międzynarodowej Wystawie Plakatu Filmowego w Wiedniu otrzymał pięć pierwszych nagród. Wszystko uczciwie, prace opatrzone różnymi godłami.
W roku 1959 na II Konkursie Młodych Kompozytorów trzy pierwsze nagrody dostał dwudziestosześcioletni Krzysztof Penderecki. Penderecki dla pewności jeden utwór pisał prawą ręką, drugi lewą (był oburęczny), trzeci dał do przepisania. To się nazywa poważne podejście do zawodów.
Raz tak spektakularnie skupiona uwaga zostaje na długo. Trzeba jeszcze sprostać i zaspokoić niejasne, ale intensywne oczekiwania otoczenia tym, co zrobi się później. Trzeba jak w sporcie „utrzymać wysoką formę”.
Obydwu udało się to doskonale. Nie da się sensownie opowiedzieć o przygodach kultury polskiej pomijając Tomaszewskiego czy Pendereckiego. Jak jednak poradzić sobie z narodowo-betonową pomnikowością przy takim opowiadaniu?
Tu przydaje się plotka, prywatna opinia, kąśliwy żarcik, anegdota.
W dzienniku żony jednego z najważniejszych przedstawicielu polskiego surrealizmu z początku lat sześćdziesiątych widnieje taki krótki wpis, który powstał niewątpliwie pod wpływem niedawnego spotkania: „Krzysztof Penderecki, człowiek, którego ego dawno wyprzedziło prędkość dźwięku”.
Kto wie, może to być (dla kompozytora) parametr istotny, choć wymagający pewnie zupełnie nowej notacji.