jak kilka lat po wojnie kobiece łydki w ciągu kilku sezonów stają się socjalistyczne w treści, choć nadal ponętne w formie? Chcecie lepiej zrozumieć, co łączy małomównego, podstępnego Erosa i perspektywę ulic na Bałutach? Musicie na tę wystawę pójść.
Cztery salki w starym gmachu Muzeum Sztuki, tam gdzie zawsze, na rogu Więckowskiego i Gdańskiej. Niby nic, a wystawa wielka. To jedna z najważniejszych wystaw w ostatnim roku, nie tylko w Polsce. Nie przeoczcie, nie zagapcie się, jak dziecięce „Licho Jednookie”. Takie, jakie dwudziestokilkuletni Nowosielski narysował dla Teatru Lalek w mieście Łodzi, do którego przyjechał w 1950, szukając pracy i miejsca do zakotwiczenia się w ciągle dziko obcej powojennej realności.
Dwa tygodnie temu skończył się rocznicowy rok Nowosielskiego, pora więc prywatnie, już na poważnie na jego obrazy popatrzeć.
To raczej nie skończy się na jednej wizycie.
Zbyt wiele wątków, zbyt wiele olśnień, zbyt wiele pozornie od siebie odległych zjawisk (np. socrealizm i świętość szczera, jak na ikonie konturem obrysowana) udało się kuratorkom – Paulinie Kurc-Maj i Juliannie Goździk – zmieścić i ujawnić w tych niewielkich salach. Oraz, jeśli nadal nigdy nie widzieliście (w tak filmowym mieście jak Łódź to prawie niemożliwe, ale zapraszamy też gości ze stolicy i okolicy) solidnego, ortodoksyjnego ikonostasu z zapomnianą, autentyczną Polską Kronika Filmową z epoki w miejscu carskich wrót, na Nowosielskim w Łodzi być trzeba.
Nie po to, by snobować się na rozległe życie kulturalne, lecz po to, by zacząć cokolwiek rozumieć w tym mieście, nauczyć się, co i jak łączy perspektywę ulicy z waszą tak starannie zaszyfrowaną intymną prywatnością.
Nowosielski przez dwanaście lat spędzonych w Łodzi namalował mnóstwo dziwnych portretów w jeszcze dziwniejszych wnętrzach. Z labiryntu, jakim każde miasto stara się – na jawie i w swoich snach – być, nie da się wyjść bez kilku bezgłośnych lekcji uważnego patrzenia.
Zabierzcie rodzinę, ulubionego zwierzaka, ulubiony telefon, ostatecznie idźcie tam zupełnie sami. Idźcie na całość. Przed takim dziwnym ikonostasem, być może pierwszym filmowym ikonostasem w świecie (lekko schizmatyckim) „coś”, albo „ktoś” na was niespodziewanie wpadnie.
Ktoś, kto widzi więcej niż jednookie Licho. Sami zobaczycie.
W ortodoksji ikonostas, drzwi w nim są drzwiami, za którymi czeka to, czego w codzienności nie widać, to, co misteryjne. Czeka spełnienie i radość nie dająca się opowiedzieć.
W takich okolicznościach, w takiej przestrzeni wszystko może się nagle „odkluczyć” (a w Łodzi, podobnie jak w poznańskim, odkluczało się i zakluczało mnóstwo spraw dzień w dzień), otworzyć.
Nagle to, co zdawało się niedostępne, staje otworem.
Nie ma gwarancji (w końcu to Muzeum Sztuki), ale wiele rzeczy może wam w głowie niespodziewanie rozjaśnić się. Nie wszystko stanie się jasne jak Słońce, ale prostokąt wielkiego błękitu może być blisko waszych myśli na dłużej.
Będziemy na tę wystawę jeszcze wracali, życie w Łodzi uczy, żeby nie marnować okazji.
Skoro komuś udało się zauważyć jak pewien wątpiący ortodoks z Małopolski, który przyjechał za kobietą swojego życia do Łodzi, trzeźwo i przytomnie notował niezrozumiałą energię i symboliczność dość nijakiej na pozór przestrzeni, trzeba z pokorą, stojąc z w milczeniu przed ni to ekranem, ni to ikonostasem próbować oswajać się z własną zdolnością do iluminacji.
Jak wam dobrze pójdzie i spodoba się wam, kto wie, wcześniej czy później któraś z waszych prywatnych projekcji może dostać Oskara.