„Pojęcie +idiota+ (pochodzące od greckiego +idiotes+) oznaczało człowieka, który nie interesuje się polityką, sprawami publicznymi, zamyka się wyłącznie w kręgu swoich prywatnych przyjemności, a przez to nie jest w stanie zrealizować w pełni swego człowieczeństwa” – pisze prof. Andrzej Nowak.
„»Powiedzmy sobie szczerze: literatura nie jest dla idiotów« – powiedziała Olga Tokarczuk podczas festiwalu Góry Literatury i rozpętała burzę. To wypowiedź trudna do przyjęcia, ale rozumiem, dlaczego takie słowa padły z ust noblistki.” (W. Szot, wyborcza.pl).
Ileż emocji literat może wywołać, nawet w chwili kiedy fala upału zderza się ze ścianą gradobicia! To krzepiące, że literatura nadal budzi zainteresowanie pośród takiego zamętu.
Jakby te słowa nie padły, straty by nie było, ale skoro zostały w tak wielu miejscach usłyszane warto trzy grosze i do tej narodowej zbiórki dorzucić.
Chyba tylko prof. Przemysław Czapliński (UAM) poproszony o komentarz zaczął od przypomnienia, że idiota w pierwotnym, osadzonym w realiach świata rzymsko-greckiego znaczeniu to słowo określające kogoś, kto nie przejawiał najmniejszego zainteresowania sprawami publicznymi. Literatura, rzeczywiście do niczego takim osobnikom przydać się nie może.
Aż tak prosta jak profesor wyłuszczył sprawa nie jest. Idiota, ῐ̓δῐώτης to termin nazywający całkiem zacnych i prywatnie sympatycznych obywateli, którzy nie pełnią (i nie zamierzają) żadnych funkcji publicznych (świeckich i religijnych, bo res publicae obejmowały oba te zakresy aktywności).
Ile to całkiem rozgarniętych postaci trzeba by tak nazwać! I piosenkarka Doda, i utalentowany piłkarz Robert, choć pewnie sporo czytają zostaliby od literatury odcięci przy takiej antycznej wykładni słów noblistki. Natomiast i np. abp. M. Jędraszewski, i coraz częściej wyświetlani influencerzy i influencerki chyba nie, bo pełnią jednak wyraźne funkcje religijne. A prywatnie też czytają pewnie sporo.
Nie warto literatury traktować jako kryterium dzielącego. Nie sposób z dowolnej sztuki zrobić atrybutu społecznego statusu (choć wiele instytucji kultury niezmordowanie, od XIX wieku pracuje by tak właśnie była sztuka traktowana).
Literatura jest esencjonalnie idiotyczna, bo ujawnia (często, jak to mówią na wschodzie: za durno) to, co najbardziej prywatne.
A bardzo urażonym warto przypomnieć jakie „teksty kultury” bawiły w latach osiemdziesiątych, w przedwiośniu naszej wspólnej jak literatura wolności. Podobno zbliżamy się mentalnie do tamtej nieciekawej epoki coraz szybciej. Katalog warszawskiej Gruppy do wystawy malarstwa w poznańskiej galerii Wielka 19 zimą 1986 roku był zatytułowany tak by trafić do masowego odbiorcy: Twoim bohaterem, hołoto, jest nuda przynosząca nieszczęście.
Po latach widać, że to literacko nie najgorszy tytuł był.
Oby tylko nie przepoczwarzył się w wielosezonowy serial dla już nie widzących.
Pandemia zmieni nas z pewnością.
XX wiek można najkrócej opisać jako czas zdominowany przez homo faber. I literalne znaczenie (człowiek produkujący) i metaforyczne, które zyskało popularność za sprawą książki Maxa Frischa Homo faber. Ein Bericht wydanej w 1956 celnie określają sylwetkę Everymana. Gdzieś z boku żyła społeczność homo ludens (zidentyfikowana i nazwana już w 1938 w książce pod takim właśnie tytułem Johana Huizingi). Być może pod koniec XX czy na początku XXI wieku za sprawą rozwoju Internetu i przeniesienia się kultury do sieci znaczenie homo ludens istotnie wzrosło. Jednak nadal codzienność podporządkowana jest produkowaniu, „robieniu rzeczy”.
Jak będzie się nazywało następne plemię, które zdominuje inne? Sądząc po czasie jaki spędzamy dzień i noc naprzeciwko ekranów, pewnie homo spectator – człowiek patrzący, czy człowiek wpatrzony.
Niestety marne są szanse, by był to człowiek widzący (nieco dalej i szerzej).