W Stanach, niejako na dzień dobry, Zbyszek odniósł sukcesy, które otwierały mu wszystkie drzwi do wielkiej kariery amerykańskiej – spełnienie się amerykańskiego snu. Ale szybko okazało się, że on ma zupełnie inne sny, sny artysty, który pragnie znaleźć się na tych samych kartach wielkiej księgi kultury światowej co Rembrandt i Mozart, a nie na topliście twórców filmów reklamowych. Dla Zbyszka różnicą nie jest interesowność jednego i bezinteresowność drugiego – Rembrandt i Mozart też pracowali na zamówienie. Dla niego najważniejsza jest naturalna, należna artyście wolność drogi, którą wytycza jego talent. Wszystkie inne, nawet uwieńczone sukcesem mogą być tylko chwilowym skokiem w bok.
Zbyszek, który dla świata jest 100 procentowym racjonalistą, który nawet na potrzeby swojego warsztatu nauczył się matematyki wyższej, i który wszem i wobec głosi pochwałę postępu technologicznego, jako motoru rozwoju sztuki, i który chce tak być widzianym i odbieranym, tak naprawdę jest artystą prowadzonym wyłącznie przez Muzy. Technologie, matematyka wyższa są tylko wierzchołkami ogromnej góry lodowej, która jest jedną wielką tajemnicą geniuszu artysty.
Przychodząc do łódzkiej Szkoły Filmowej, Zbyszek wcześniej nie był ani fotoamatorem, ani nie kręcił filmików amatorskich. A w sposób zadziwiająco łatwy, stał się już w szkole profesjonalnym filmowcem. W jego pobieraniu nauki nie było nic szkolnego, żadnej nauki na zaliczenie i stopnie. Już takim podejściem do studiów wykazał się wielką dojrzałością i pokazał swoją osobowość. Wszystko poznawał poprzez stronę praktyczną, żadnej gołosłowności – musiał zobaczyć, dotknąć i dopiero wtedy wiedział. Jego wiedza warsztatowa jest w sposób zadziwiający czymś zupełnie naturalnym, tak jakby się z tym urodził; to jest to czego się nie zapomina, co się ma we krwi. Niczego nigdy nie przyjmował na wiarę, żadna wiedza książkowa. Pierwsze jego filmy to wyłącznie ręczna robota, rękodzieło. Trudno sobie wyobrazić lepszą szkołę zrozumienia czym jest film. Zresztą i później, na zupełnie innym poziomie technologicznym zawsze preferował dochodzenie do celu metodą „na piechotkę”.
Karkołomnym zadaniom, które stawiał sobie w dalszej drodze zawsze towarzyszyła wielka radość tworzenia – to jest istota i napęd dający mu siłę do pracy. U niego nigdy nie ma harówki, miotania się od ściany do ściany, on zawsze pioniersko porusza się po nieznanym terenie -zawsze popycha go do przodu ciekawość: Co jest za zakrętem?
Dobrze znosi długie okresy pracy nad filmem, tak jak uwielbiani przez niego dawni wielcy mistrzowie, dla których miarą upływającego czasu zawsze było samo dzieło, a nie zegar czy kalendarz. Na pewno pomaga mu świadomość, że tworzy coś ważnego, że to będzie znaczące. Powiedzieć o Zbyszku, że jest pracowity – to nie to, gdyż on zawsze pracuje. To tak jak z oddychaniem: oddycha się w godzinach pracy, i po pracy – i to jest to samo. W wypadku Zbyszka, tak jest u niego z pracą. Myślę, że trudno być jego współpracownikiem, jeśli o pracy myśli się w kategoriach praw i obowiązków pracowniczych, jeśli nie ma się przeświadczenia, że uczestniczy się w czymś ważnym, niepospolitym.
Zbyszek nie jest człowiekiem sentymentalnym ani wylewnym, ale kilka razy zaskoczył mnie wielkim przywiązaniem do współpracowników. Pamiętam, kiedy zginęła potrącona przez samochód pracownica Semafora w Łodzi. Była to osoba samotna i dosyć dziwna. Na zawsze zapamiętałem głęboki żal Zbyszka, zupełnie jakby odszedł ktoś z najbliższej rodziny. Zbyszek jest szczególnie delikatny w znajomościach z ludźmi osobnymi. W Szkole, w pracowni fotografii, zatrudniony był elektryk – oświetlacz i pracownik od wszystkiego, człowiek bardzo wycofany. Przy winie – często żeśmy w atelier popijali – zwierzył się Zbyszkowi z bolesnej rany (kobieta). Zbyszek widać bardzo mu współczuł, bo żeby sobie ulżyć powiedział mi w największej tajemnicy. Jakiś czas potem, palnąłem coś nieostrożnie, i tamten zorientował się, że i ja wiem. Zbyszek, bardzo długo nie mógł mi tego darować.
Zbyszek miał szczęście do ludzi. Rektor Kotowski – on pierwszy nie tylko poznał się na talencie Zbyszka, ale i dużo dla niego zrobił. Później dyrektorzy Semafora: Godlewski i Kuzio, którzy stworzyli mu bardzo dobre warunki pracy. W ogóle był to czas znakomitych dyrektorów, myślę tu jeszcze o wspaniałym, nieodżałowanym przyjacielu twórców i ambitnych filmów, Macieju Łukowskim, dyrektorze Oświatówki.
O ile każdego z nas, filmowców, dosyć łatwo jest zaszeregować – ktoś jest dokumentalistą, ktoś fabularzystą, inny należy do animacji. Zbyszek, oczywiście nie jest dokumentalistą ani fabularzystą, ale trudno też przypisać go animacji – on zbyt daleko wybiega. Jego filmy są raczej swego rodzaju testami kina w ogóle. Tak, jak w laboratorium materiałów budowlanych, obciąża się betonową belkę aż się złamie, żeby poznać jej wytrzymałość, tak Zbyszek w swoich filmach przekracza znane możliwości obrazu filmowego. Ciągle dokłada, coraz więcej wymaga przesuwając granice pojemności obrazu i jego możliwości geometrycznych służących opisywaniu świata. Polem działalności Zbyszka jest całe zjawisko filmu, cały fenomen kina. Film, jako zjawisko techniczne i filozoficzne. Eksperymenty techniczne Zbyszka zawsze ewokują problem filozoficzny. Można powiedzieć, że śmiałość z jaką podważa na taśmie filmowej fundamenty świata widzialnego, przemienia się w zdanie filozoficzne.
Już od pierwszych kontaktów z kamerą filmową, Zbyszka denerwowała różnica pomiędzy obrazem rzeczywistości widzianym przez oko i tym z kamery. Różnica jest ta, że obraz „oczny” ma nieskończenie dużo więcej wymiarów, i nie chodzi tutaj o wymiary geometryczne. Był czas, kiedy Zbyszek dużo myślał, co trzeba zrobić, jaką pójść drogą, żeby obraz filmowy reagował, żeby był reakcją a nie widoczkiem. W późniejszych latach wracał do tego problemu, pisał o tym, wykładał. Mimo, że wydaje się to czystą utopią, w jego rozumowaniu jest tylko zadaniem do rozwiązania. Piękne jest u niego to, że utopię traktuje jako coś zwyczajnego, nawet praktycznego.
Wydaje mi się, że najważniejszym zdarzeniem w jego życiu – było to zapewne już w dzieciństwie – kiedy w jego ręce trafił radziecki albumik poświęcony Leonardo da Vinci. Malarstwo, rysunki anatomiczne, projekty machin – wszystko razem, dzieło jednego człowieka, i w jakiś sposób wyczerpujące wyobrażenie o całości. Fascynacja trwa do dzisiaj. Trudno się dziwić, że wśród dzisiejszych wielkich nigdy nie było nikogo, kogo mógłby postawić obok tamtego. Kiedyś, w Hoboken, o świcie, Zbyszek w chwili słabości postanowił obdarować mnie najpiękniejszym w jego kolekcji albumem o Leonardzie. Nie chciałem przyjąć, argumentując, że ten album może być tylko u niego. Broniłem się zaciekle, mimo, że album był wprost przepiękny, ale – teraz już chyba mogę się przyznać – za chwilę odlatywałem i nie uśmiechała mi się perspektywa dźwigania potężnej księgi, zwłaszcza, że też byłem w nie najlepszej formie. Zapamiętałem ten gest Zbyszka, jako niezwykły dowód naszej przyjaźni, gdyż dobrze wiedziałem czym ta książka była dla niego.
Z perspektywy lat, dzisiaj już wyraźnie widać, że to był dobry czas dla myślenia o filmie jako dziele sztuki. Wtedy, w latach 70-tych, stolicą polskiego filmu ciągle jeszcze była Łódź. Mówiło się: filmowa Łódź. Na Łąkowej (Wytwórnia Filmów Fabularnych) pracowano nieomal dzień i noc – tyle filmów było w produkcji. Wytwórnia Filmów Oświatowych miała produkcję rzędu 150 tytułów. A na tle tej hossy, w krótkim metrażu można było robić wszystko – co tylko w duszy grało, każda forma wypowiedzi była do przeforsowania i mogła liczyć na realizację. Najlepiej świadczą o tym filmy, które wtedy powstały w łódzkich wytwórniach; że wspomnę tylko Wojtka Wiszniewskiego. Różne były koleje losu tych filmów, ale teraz już po prostu są, i świadczą o talencie ich twórców. To były złote lata – jak mówi Marek Koterski.
Zadziwiające, jak w tej atmosferze sprzyjającej twórczości powstawały poważne filmy – poważne, jako zamiar wyłącznie artystyczny. Jakaś taka była atmosfera, że nawet nie wypadało inaczej. Uważam, że ten sprzyjający czas został dobrze wykorzystany. Nawet niektórzy filmowcy starszej daty, mocno odświeżyli swoje spojrzenie na film i stali się twórcami poszukującymi. Pamiętam, jak zaskoczył mnie jeden z nich, kiedy film o świątyni romańskiej czy gotyckiej zrobił budując ową filmową świątynie z najwyrazistszych fragmentów bardzo wielu obiektów. Może było to mylące dla nieprzygotowanego widza, ale dla lepiej przygotowanego ciekawe. Charakterystyczne było, że większość tych w końcu oświatowych filmów adresowana była do widzów wykształconych i wymagających. Były też produkcje wprost awangardowe albo odnoszące się do tradycji awangardy.
Jak przystało na społeczność artystyczną, w jej kręgu nie zabrakło też artystów naiwnych. Odmieńcy, barwne postaci, często o tragicznych, wojennych biografiach: Wacek Antczak, Krawczyński, Irena Iżykowska, traktowani oni byli z braterskim szacunkiem. No bo, jeśli jest się studentem w sławnej Szkole Filmowej, i zamiast gorączkowo obmyślać drogę do wielkich produkcji, traci się czas na filmik o pudełku zapałek leżącym na stole, no to w takiej relacji, dla ogółu też jest się artystą naiwnym.
Jak to już nie raz w historii sztuki bywało, ten krąg ludzi mających ochotę eksperymentować, traktujących film jako sztukę poszukującą swojego języka, wyłonił się w Szkole Filmowej zupełnie sam. Chyba, tamten czas skłaniał do uprawiania sztuki. Nawet w ramach obowiązujących ćwiczeń na stopień powstawały filmy nowatorskie, jak np. dokumenty Szulkina, Andrejewa.
O tym, że oni wszyscy się wzajemnie odnaleźli, decydująca była obecność w Szkole największej osobowości polskiej sztuki, Józka Robakowskiego. To już on sprawił, że wkrótce krąg przyjacielski stał się Warsztatem Formy Filmowej. Ja pozostałem w kręgu przyjacielskim. Mój udział ograniczył się do uczestnictwa w jednej z pierwszych akcji: Warsztat otrzymał pomieszczenie, ale nie było na czym siedzieć. Uczestniczyłem w porwaniu ławki parkowej. Teraz, już z oddalenia widać, że przynależność do Warsztatu to nie były żarty, a dla kilku osób stała się wyborem drogi twórczej na całe życie; po prostu stracili ochotę bycia regularnymi filmowcami na rzecz przygody życia artysty awangardowego, niezależnego. Kilku dokonało tego z wielkim sukcesem: Wojtek Bruszewski, Paweł Kwiek, Rysiek Waśko – on znalazł się w czołówce światowej.
Zbyszek, należąc do Warsztatu, nigdy nie miał poczucia, że opuszcza główny nurt kina. Nigdy nie było żadnego oddzielenia się, opuszczeniu terenu regularnej kinematografii. Fenomen polegał na tym, że to co robił było jednocześnie jak najbardziej Warsztatowe. Zbyszek robił filmy eksperymentalne adresowane do najszerszej widowni. Interesował go casus Chaplina. Można ująć to w ten sposób: już jego pierwsza autorska realizacja „Plamuz”, to jest film pod wezwaniem Felliniego i Bergmana tyle, że uszyty z innego materiału, wysoce artystyczne, ale też dla szerokiej publiczności – i tak były przyjmowane filmy Zbyszka.
Jaka jest tajemnica takiego sukcesu? Być może jasne postawienie sprawy w kwestii: co jest sztuką? Już w Szkole Filmowej wyróżniało go absolutne uwielbienie dla sztuki dawnej, podczas gdy wszyscy dookoła byliśmy entuzjastami sztuki XX wieku. Dla Zbyszka liczył się głównie Renesans i Barok – okresy kiedy artysta musiał naprawdę bardzo dużo umieć. Upraszczając: dla Zbyszka Sztuką było to, czego już warsztatowe wykonanie było nie lada sztuką. Stąd również budowa jego dzieł jest bardzo złożona technologicznie, trudna do wykonania. Dodatkowo, jest to technologia unikatowa, wymyślona przez twórcę, a realizacja wymaga dużo pracy i czasu. To jest raczej szkoła Michała Anioła, malującego latami Kaplicę Sykstyńską, leżąc na plecach na rusztowaniu, niż szkoła Warhola czy Jacksona Pollocka. Filmy Zbyszka to nie są „pikasy”, na widok których dyletant mówi: ja też bym tak potrafił. Dzieła Zbyszka onieśmielają i budzą szacunek należny mistrzowi. Zawsze jest to podjęcie najtrudniejszego wyzwania.
Jeszcze w szkole średniej Zbyszek został kolekcjonerem dawnej grafiki. W czasach Szkoły Filmowej gotów był jechać na drugi koniec Polski, jeśli tam pojawiło się coś dla niego interesującego. Oglądając sztych, zawsze bardzo przybliżał dzieło do oczu – podziwiał precyzję wykonania. Właśnie precyzja wykonania, nie tylko może powodować wysokie uniesienia u konesera, ale i stanowić o randze wypowiedzi artysty; precyzja prostych kresek tworzy wiekopomne zdanie, które tylko na tej drodze może powstać. Precyzja, świadomość wagi najdrobniejszych elementów – to na ich poziomie wszystko się rozstrzyga – stanowiły dla Zbyszka fundament jego warsztatu. Właśnie operowanie atomową budową filmu otworzyło mu okno na nowe światy. Warsztat w takim pojęciu, to nie tylko wykonawstwo, lecz również świadomość. Właśnie precyzja była mu i jest drogowskazem. To jest już nie tylko precyzja wykonania ujęć i ich sklejenia, ale i ta mniej widoczna, jeszcze trudniejsza do uchwycenia, sfera precyzji duchowej formy filmowej. Do niej droga też prowadzi poprzez precyzję warsztatową, techniczną. Trzeba pamiętać, że Zbyszek miał takie poglądy w czasach królowania francuskiej nowej fali filmowej, która dla wszystkich młodych filmowców była objawieniem. A nowa fala, to zupełne przeciwieństwo tego czego chciał Zbyszek. Musiał bardzo mocno wierzyć sobie, swoim przekonaniom, żeby zachować odporność i całkowitą niezależność.
Wkrótce po ukończeniu Szkoły, Zbyszek miał już plan twórczy na całe życie. Wiedział co chce robić, potrzebował tylko czasu. Potrzebował też warunków do pracy, bo ten rodzaj filmu jest szczególnie wymagający. Szczęśliwie się składa, że i to Zbyszek potrafi sobie zorganizować. Już jako początkujący potrafił zyskać zaufanie i miał to czego potrzebował. Nie koniecznie było to idealnie wszystko, ale on nigdy nie narzekał, tylko jeszcze mocniej starał się. Z tego co mówię wynika, że mieliśmy do czynienia z ideałem, ale faktycznie tak jest. Zresztą dalsze lata potwierdziły, że potrafił, i to na różnych końcach świata stworzyć sobie warunki do pracy. Zawsze był bardzo przekonujący, wiedział czego chce, i zyskiwał zaufanie. Przecież już w Szkole, rektor oddał do jego dyspozycji całą pracownię, a nawet klucz od Szkoły, bo Zbyszek zwykł pracować w bardzo nie typowych godzinach. To samo było w Semaforze, kiedy realizował „Tango”.
Wynika z tego, że talent Zbyszka został szybko rozpoznany i stworzono mu warunki. Tyle, że on na nie w zupełności zasługiwał. Już wtedy był człowiekiem pracy; dostał warunki, to je najlepiej wykorzystywał. Nie tracił czasu, tylko od razu brał się za konkretną pracę prowadzącą jasną drogą do powstania filmu. Jedni latami zdobywają doświadczenie, żeby na końcu stworzyć dzieło – Zbyszek odwrotnie: tworząc dzieło, zdobywał doświadczenie. Ale jako współpracownik też był znakomity: potrafił rozpoznać dobre pomysły, a to nie jest takie oczywiste, jak może się wydawać. Nieprawdą jest, że Zbyszek jest zachwycony wyłącznie sobą. Przykładem niech będzie jego nie zmniejszający się przez całe lata zachwyt dla talentu Bodzia Dziworskiego, wspaniałego operatora filmowego i fotografika. Zbyszka potrafi zafascynować osobowość twórcy, tak było z kompozytorem Eugeniuszem Rudnikiem, „artystą – proletariuszem” jak siebie tytułował. Pamiętam wielki podziw Zbyszka, dla talentu pewnego polskiego inżyniera (w tej chwili nie pamiętam nazwiska) pracującego w ścisłym zespole projektującym amerykańskie atomowe łodzie podwodne; w Hoboken służył Zbyszkowi przyjacielską radą w kwestiach obliczeniowych. Ze Zbyszkiem pracowało mi się w pełnym zrozumieniu i zaufaniu. Te dwa czynniki są najważniejsze dla duetu reżyser – operator. Były też przygody: Zdjęcia do etiudy „Podanie” mieliśmy między innymi w znanej łódzkiej restauracji – chodziło o zaplecze kuchenne. Okazało się, że po zdjęciach Zbyszek jeszcze wrócił do lokalu, zabalował i miała miejsce konfrontacja z kelnerami. Była milicja. Na drugi dzień dokończenie zdjęć stało pod znakiem zapytania. Na szczęście kelnerzy nie zgłosili się do pracy.
Pierwszym szkolnym filmem, który zrobiliśmy, były „Kręte ścieżki”. Wcześniej nie znaliśmy się bliżej. Pierwszy rok był selekcyjny, połowę już wywalono ze szkoły, ja miałem promocję warunkową: na drugim roku w pierwszej kolejności miałem nakręcić etiudę, która rozstrzygnie o moim być albo nie być w Szkole. To zagrożenie powstało, ponieważ źle przyjęto moje pierwszoroczne ćwiczenie filmowe. Młody mężczyzna (Krystian Lupa) śpieszy się, śpieszy się coraz bardziej, ale i tak nie zdążył – drzwi do których zdążał zostały świeżo zamurowane – dosłownie przed nosem; zaprawa murarska jest jeszcze mokra. Nawet dzisiaj byłbym zadowolony z takiego filmiku, ale oceniający nie poznali się na moim minimalizmie. Preferowane były filmiki podobne do dorosłych filmów. Krystian miał jeszcze większego pecha – jego filmik został oceniony jeszcze niżej i wyleciał ze szkoły. Krystian był wybitnym studentem, wielką indywidualnością, intelektualistą i praktykiem – już był świetnym scenografem i grafikiem.
Opiekunem mojej drugorocznej etiudy został Janusz Majewski. Jeszcze podczas wakacji zatwierdził mi scenariusz. Na początku roku akademickiego wybrałem operatora. Zwróciłem się do Zbyszka, bo chociaż nie znaliśmy się bliżej, to z tych pobieżnych, korytarzowych kontaktów, takich z drugiego, czy trzeciego planu, narodził się właśnie taki, szczęśliwy impuls.
Na planie filmowym świetnie się nam współpracowało. Nasza praca zupełnie nie miała cech uczniowskich – to była całkowicie praca twórcza; własne słowo. No, ale kiedy dzieło było już gotowe, pojawiło się widmo katastrofy, szczególnie dla mnie, jako że już byłem zagrożony. Ponieważ Janusz Majewski kręcił film, okresowo zastępował go inny wykładowca. Panu Kubie „Kręte ścieżki” zdecydowanie się nie podobały. Nie pozostawił mi żadnych wątpliwości, jaka będzie ocena. Czas się pakować. Ale zdarzył się cud: na komisyjną ocenę filmu przyjechał Janusz Majewski. Film otrzymał najwyższą notę. Dalej już były sukcesy, nagrody. Pokaz na wielkim festiwalu w Edynburgu, co jak na etiudę, było niespotykanym wtedy ewenementem. Bo taki wtedy był obyczaj, że nawet do Krakowa, na specjalne zaproszenie dyrekcji festiwalu krakowskiego, Szkoła nie zezwoliła na pokaz naszej dokumentalnej etiudy, „Dzień pracy”. Argument: – Żeby im się w głowach nie poprzewracało.
W późniejszych latach „Kręte ścieżki” były szeroko pokazywane. Ostatnio, bodaj dwa lata temu, z okazji pewnej wystawy, przez kilka tygodni film leciał non-stop w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. I tu ciekawostka: dziennikarka pisząca recenzję z wystawy – głównie malarstwo, obiekty plastyczne, eksperymentalna fotografia – bliżej przyjrzała się akurat naszemu filmowi i odniosła się do niego niezwykle krytyczne: nie dostrzegła żadnych znamion poczucia humoru twórców. Tak oto po 40-stu latach od powstania filmu, dopadł nas nawrót historii – jak widać, ocena dzieła chodzi krętymi ścieżkami.
Po „Krętych ścieżkach” zrobiliśmy ze Zbyszkiem jeszcze dwie etiudy: wymienioną już dokumentalną „Dzień pracy” i fabularną „Podanie”. Ostatni film szkolny, film dyplomowy, „Księżyc” oczywiście zamierzałem zrobić ze Zbyszkiem. Stało się inaczej, bo mieliśmy dwie różne wizje, jak ten film ma wyglądać. Chyba było tak, że wyolbrzymiliśmy te różnice. Film zrobiłem z Wojtkiem Jastrzębowskim, ale nasze wzajemne stosunki ze Zbyszkiem nie ucierpiały. Zaczęliśmy drogę zawodową; Zbyszek związał się z łódzkim Semaforem, a ja z katowickim zespołem „Silesia” i zostałem asystentem Kazimierz Kutza. Po debiucie fabularnym, kiedy już całkowicie się usamodzielniłem, zacząłem robić również filmy krótkie. I tutaj też mieliśmy odrębne zdanie, np. na temat przestrzeni: Zbyszek oczywiście dążył do uzyskiwania kolejnych jej wymiarów, a mnie podobała się płaskość obrazu filmowego, taka egipskość, stąd moje zainteresowanie filmem ikonograficznym. Nasze rodzinne spotkania towarzyskie zdominowane były przez gorące dyskusje o sztuce
To był świetny okres w twórczości Zbyszka. Kolejne filmy odsłaniały piękne, dalekosiężne perspektywy na całe życie. Filmy z tego okresu, takie bardzo rękodzielnicze, mają dla mnie cudowny posmak czasu i miejsca w którym powstały – są dla mnie bardzo łódzkie. Zbyszek myślał formą, ale jednocześnie miał świetne wyczucie rzeczywistości, świetnie ją czytał i zamieniał na znaki. Ciągle uśmiecham się, gdy pomyślę o filmie „Święto”. Żałuję, że nie powstały następne tego rodzaju filmy – a były plany.
W okresie amerykańskim, też pojawiały się tego rodzaju akcenty, i liczyłem że Zbyszek, jak już się na dobre rozkręci, weźmie się za amerykańców, bo to bardzo wdzięczny temat.
Ameryką, ale już w innym sensie, Zbyszek mnie zupełnie powalił. Spodziewałem się, że i tam da sobie radę, no ale to co zobaczyłem, zupełnie przeszło moje oczekiwania. W rekordowo krótkim czasie nie tylko mógł robić filmy, ale miał swoje studio i luksus bycia niezależnym. Już sam budynek robił wrażenie; był to obiekt przemysłowy, chyba wcześniej to była fabryka cukierków, czyli takie pogranicze życia i sztuki – cukierki. Zbyszek świetnie adaptował go: była duża hala zdjęciowa z zapleczem, studio dźwiękowe, pomieszczenia biurowe, a nawet pokoje dla takich gości jak Bodzio Dziworski czy ja. Zbyszek pracował nad nowym filmem, powstawały niezwykłe zdjęcia, a ja ciągle krążyłem po jego rozległym królestwie i nie mogłem uwierzyć – byłem pod ogromnym wrażeniem jego dzielności życiowej. Jego wyjście na swoje odbyło się całkowicie w jego naturalnym stylu; większość ludzi najpierw chce opanować język jeszcze w Polsce – krążą tacy ze słuchawkami na uszach po Krakowskim Przedmieściu – Zbyszek inaczej, zaczął od zdobywania Ameryki a przy okazji poznawał język. Przyswajał sobie angielski rozmawiając też z japończykami i francuzami, bo to głównie oni byli współproducentami jego filmów. Były też trudności, i to
narastające, ale przez kilka lat Zbyszek był panem i władcą swojego świata filmowego.
Okres amerykański gwałtownie przerwała choroba Wandy, cudownej żony. Niewątpliwy jest jej udział w sukcesach Zbyszka – miał w Wandzie mądrego doradcę. Była najlepszym towarzyszem nie tylko życia, ale i twórczości. Stanowili nierozłączną parę. Podczas realizacji „Tanga”, kiedy już wszyscy poszli spać, Wanda towarzyszyła Zbyszkowi do rana. I tak było całymi miesiącami. Jej tajemnicza choroba, miała swój początek w równie tajemniczych okolicznościach; była hipoteza, że została ukąszona przez kleszcza na plaży podczas nocnych zdjęć na Long Island. Szansą było podjęcie leczenia w Berlinie. Zbyszek zostawił Amerykę i w Niemczech zaczął wszystko od początku. Był też po natowski olbrzymi hangar lotniczy.
Wandy nie udało się uratować. Jej śmierć zupełnie wytrąciła go ze zwykłej dla niego ciągłości twórczej; ograniczył działalność zawodową do wykładów i pisania prac teoretycznych.
W ostatnim czasie, we Wrocławiu, wykorzystując swoje doświadczenia amerykańskie i niemieckie, stworzył Centrum Technologii Audiowizualnych. Będzie to ośrodek doświadczalny i szkoleniowy na skalę europejską. Jak zwykle zaangażowany całym sobą, cały ciężar tego pionierskiego zadania wziął na swoje barki. Jako dyrektor artystyczny, wiedział co jest w sztuce najważniejsze – zaczął od reperacji przeciekającego dachu. Począwszy od budowlańca, zgłębił i doświadczył wielu pożytecznych zawodów. Na koniec dekorował ściany obiektami z własnej kolekcji, a nie mającym na czym usiąść gościom studia, udostępniał swoje domowe krzesła. No i musiało się to źle skończyć: jak już wszystko zrobił pokazano mu drzwi, które zresztą sam wstawił.
W tej chwili Zbyszek ma gotowy scenariusz potężnego, wielogodzinnego filmu, zamierzonego na skalę klasycznych „Narodzin narodu”. Bez żadnej przesady, można powiedzieć, że w tym filmie jest cały Rybczyński – to jest jego summa. Wszystko co do tej pory stworzył i za co zdobył Oskara, stanowi swego rodzaju najwspanialsze demo, które nie powinno dla nikogo stwarzać najmniejszych wątpliwości, że ten film powinien koniecznie powstać. Ale tak dobrze nie będzie. W Ameryce, prąc na zachód, dał sobie radę z Indianami północnoamerykańskimi, z polskimi Indianami, tak dobrze już mu nie poszło.