fbpx
Bo nie jest światło,
by pod korcem stało

Przypadek Naliwajki

Jarosław Krawczyk

Człowiek taki jak ja, „regularny” historyk sztuki, wielbiciel starych mistrzów, który lubi, aby wciąż malowało się jak ongiś –  na poważnie, po bożemu, pędzelkiem – musi mieć z twórczością Piotra Naliwajki duży kłopot.

Z jednej strony autentyczna sympatia dla kogoś kto wciąż daje naprawdę interesujące lekcje historii malarstwa, wie też dobrze, którą ręką pędzel trzymać. Z drugiej – równie  autentyczny odruch irytacji wobec malarza, który usiłuje skandalizować w sposób jednocześnie metodyczny i banalny. Po prawdzie, naiwny. 

Skandal, prowokacja: oszukujmy mieszczucha, filistra, mydlarza, a już najlepiej – burżuja. Rzadko zdajemy sobie sprawę jaki to stary, wyliniały pomysł. Kolejne pokolenia artystów warczą i cyklicznie jeżą na nas sierść, choć  ona coraz bardziej wytarta, a siekacze mocno rozchwiane. 

Już nawet wstyd przypominać: pierwsze prowokacje artystyczne datują się na koniec XVIII w., kiedy to dwóch młodych malarzy (secesjonistów ze szkoły Jacques-Louisa Davida), aby zaszokować zacnych obywateli Paryża przebrało się w stroje (styl był jak najbardziej klasyczny) bohaterów homeryckich – i ruszyło w miasto. Dziś styl inny, szkoła również, lecz idea ta sama. Nudy na pudy, toteż pokolenie za pokoleniem trzeba wzmacniać stopień prowokacji. Nikogo przecież na ulicach, placach i w galeriach wielkiego miasta (à propos – konurbacja górnośląska, z Chorzowem włącznie, nie jest wcale mała) nie zdziwi jakiś cudak. Ale też trudno pobić rekord wiedeńskiego akcjonisty Schwartzkoglera, który po to by prowokać obciął sobie męskość. Wszystko już było. Artystyczne prowokacje to czysty, stetryczały akademizm. Naturalnie, Naliwajko nie czyni z siebie ulicznego przedstawiania, nie kaleczy się, nie zabija zwierzątek. Po prostu maluje – i to biegle. Jednakże jest coś na rzeczy. W wielkich miastach naszego kraju (a powtarzam, to mieszczuch jest celem prowokatora) też już – zwłaszcza po tym jak „preparatorka” Kozyra została szacownym klasykiem – mało co kogo zgorszy. Z jednym wyjątkiem – tak zwanej obrazy uczuć religijnych. Casus Nieznalskiej jest wystarczająco wymowny. Jeśli chcesz „prowokacyjnie” upublicznić swe nazwisko: bierz na cel religię i Kościół katolicki, i dodaj temu jakiś kontekst erotyczno-skatologiczny. Efekt jest zapewniony – katoliccy integryści (również autentyczni  dewoci i kołtuni) podniosą larum, iż szarga się świętościami, Radio Maryja uderzy w dzwon tak głośny, że sądy Rzeczypospolitej uniosą na cię rękę prawa. A liberalna prasa stanie – i słusznie – w obronie wolności artystycznej. No i już – nazwisko gotowe.

Nie mam pojęcia, czy Piotr Naliwajko świadomie stosuje tę taktykę artystyczną. Ale w praktyce tak to wygląda, bo przecież każdy kto choćby powierzchownie zapoznał się z jego twórczością, jasno widzi, jak wciąga go żywioł niedrogiej „antyreligii”. Na tych obrazach jest trochę tak jak w „Kuszeniu Chrystusa” Scorsese i w dziesiątkach innych produkcji: zaraz Chrystus będzie miał dziecko z Marią Magdaleną. Kultura współczesna wyspecjalizowała się w produkcji karykaturalnych, erotycznych pseudoapokryfów najpiękniejszej opowieści w dziejach kultury europejskiej. Zawsze wydawało mi się, że to żywioł artystycznych nieudaczników. Problem w tym, że nie potrafię zapisać Naliwajki do tej kategorii, bo przecież umie malować. Co więcej, w dużej mierze całkowicie podzielam najogólniejsze założenia jego twórczości. Nie te dane w manifeście „trzech nadętych” (wszystkie manifesty artystyczne są bowiem niezmiernie nudne i nie da się ich czytać, z wyjątkiem egzaminacyjnego przymusu na historii sztuki), ale w samych dziełach, które ogłaszają – „nie masz nad malarstwo figuratywane”. W tej sprawie było kilku proroków.

Najbardziej może z nich zapomniany to Claude Lévi-Strauss, jeden z najgłośniejszych humanistów XX w., który w dobie najbujniejszego rozwoju malarstwa abstrakcyjnego mocno powątpiewał w jego sens. Wciąż bowiem (był wytrawnym koneserem malarstwa, dręczyło go pytanie: czy rozmaite piękne formy natury, jakiś ukwiał, koral czy lśniąca przepychem nasyconych barw ryba głębinowa, nie mogą dostarczyć obserwatorowi bogatszych i bardziej dojmujących wzruszeń niż twory sztuki bezprzedmiotowej i beztematycznej? Przecież sztuka to nie tylko pawi ogon barw (czy każdorazowo ich zestrój – efekt rozmaitych konwencji – jest bardziej wartościowy estetycznie niż kolorystyczne harmonie ubarwienia kolibra czy kameleona?), ale wyrastająca nad naturę historia ludzkiej duszy… 

Na takie dictum nie ma sensownej odpowiedzi, jak tylko ta, że malarstwo abstrakcyjne jest arbitralnym zerwaniem dialogu z widzem, kulturą, człowiekiem. Rezygnując z danego nam pola widzenia i związanych z nim skojarzeń, jest ze swej istoty antyhumanistyczne. Czy może inaczej: jako autentyczne przedmiot przeżycia możliwe jest rzadko, na zasadzie wyjątku przeczącego regule. 

Niektórych gorszy fakt, że Naliwajko wciąż cytuje, że bardzo często buduje swoje, cytując obrazy któregoś z wielkich mistrzów przeszłości, do czego chętnie się przyznaje, ba, chlubi się tym. Jest tu Rubens, Rembrandt (także kilka mniej potocznie znanych nazwisk klasyków niderlandzkich), Delacroix, El Greco i ogólny klimat – powiedzmy – caravaggiowski. To malarstwo zapatrzone w barokowe, „dobitne” nastroje, nie lubiące żadnych uogólnień, patrzące w twarz. Caravaggio, był malarzem, jak na swój czas, bardzo mocnym w scenach religijnych, które pod jego ręką stały się scenami życia ludzi prostych. Naliwajko jest na tyle hiperrealistą na ile hiperrealistyczne jest odwołanie się do pewnych form baroku. Pretensja o cytowanie jest nieco absurdalna, równie dobrze można sformułować taki zarzut pod adresem Balthusa, malarza może najlepiej manifestującego ducha „reakcji antyabstrakcyjnej”, który niemal w każdym dziele parafrazował dawnych mistrzów. Niekoniecznie, jak się powiada, renesansowych – u niego też jest Caravaggio.  A sam Balthus jest też u Naliwajki. Podejrzewam, że pełzająca figura z obrazu  „Kubizm jest wesoły” przybyła tu prosto z twórczości Balthazara Klossowskiego de Rola, artysty, który za kubizmem nie przepadał. Zaś sam kubizm zasugerowany jest „dysonansowym” wtrętem z „Guerniki”. Ja niby rozumiem, że świadomy zamysł malarza, że miejsce w obrazie „silnie nacechowane znaczeniowo”, bo jakoś odnosi nas do jego tytułu, ale ów picassowski, rozszalały koń, rozszarpuje całą kompozycję, gdzie nic już nie da się poskładać w spójną wizję. I to jest chyba jeden z głównych „manewrów Naliwajki”, który najzwyczajniej  nie chce „trzymać” swych obrazów w jednej poetyce – musi ją jakoś przełamać, zakłócić.

Piotr Naliwajko, Dalile – obraz dla pań i panów, 2004, 150 x 200 cm

Piotr Nalewajko powiada (nie raz, nie dwa), że ulubionym malarzem jego dzieciństwa jest Jan Matejko. I w tej perspektywie – jako autor wielu tekstów o Matejce – chciałem zobaczyć twórczość chorzowskiego artysty. Niestety, nie umiem, bo – jak na moje oko – inspiracje matejkowskie są tu tak nieprzejrzyste i zakonspirowane, że gra Naliwajki z Matejką nie daje szans – przynajmniej bez pogłębionych studiów na ten temat –  na jakieś sensowne rozstrzygnięcia interpretacyjne. Zabawne, ale Naliwajko przypomnia w tym względzie samego mistrza z Floriańskiej. Otóż źródła powiadają, że  malując osławioną „Dziewicę Orleańską”, Matejko trawił dziesiątki godzin w Bibliotece Czartoryskich, kopiując starofrancuskie iluminacje, aby wczuć się w malarskiego ducha epoki i nabrać wprawy w  stylistycznym „archaizowaniu” wyglądów, tak, by obraz zdawał się namalowany w czasach Joanny D’Arc. Wynik równa się zero. 

W „Dziewicy” nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek śladu owych „treningów”. Po prostu, odkąd Matejko nauczył się przedstawiać kształty na modłę – powiedzmy – „barokizującego akademizmu”, klamka zapadła. Umiał malować w jeden jedyny sposób, a do gry z inną stylistyką malarską okazał się organicznie  niezdolny. Może u Naliwajki, malarza o bardzo wyrazistej manierze, jest podobnie?

Nie mam za to żadnych wątpliwości, że nader blisko obcuje on z twórczością jednego z dwóch najsłynniejszych uczniów Matejki – z twórczością Jacka Malczewskiego. Niektóre obrazy Naliwajki (choćby „Smutas”) wyglądają zgoła na persyflarze osobliwej, a zbijającej z tropu sztuki Malczewskiego. Nie powiem, że to najczystsze źródło malarstwa Naliwajki, albowiem wszyscy wiemy, że Malczewski był malarzem źródeł zatrutych…

Mój pierwszy profesor uniwersytecki, śp. Andrzej Jakimowicz (doskonały znawca przedmiotu), zwykł mawiać, że zupełnie nie może dać sobie rady z Malczewskim. Z jednej strony podziwiał jego czysto malarskie uzdolnienia, z drugiej – z niechęcią cofał się przed rozmaitymi naruszeniami decorum, czego stale się dopuszczał ów wielki artysta. Decorum ma się rozumieć patriotycznego, bo przecież Malczewski był piewcą narodowej martyrologii na najwyższym diapazonie uczuciowym. Jednakże wciąż coś tu pęka, coś nas głęboko ambarasuje. Zbyt często bowiem przez jego figury przeziera erotyzm tak zmysłowy i osobisty, że człowiek naprawdę niepruderyjny zaczyna czuć się mocno zakłopotany. Te  rubensowskie kształty (choćby „Wenus Legionów”), gorące pocałunki na nogach Ellenai – to wszystko nie chce się ułożyć do taktu powstańczych czy wygnańczych pieśni. A martyrologiczna fraza o naszych co poszli w bój bez broni – fraza święta, świeżo opromieniona desperackim bohaterstwem polskiej młodzieży, zdaje się być czytana niemal według lekcji doktora Freuda.

I tu wracamy do początku, bo kłopot z Naliwajką jest poniekąd podobny – oczywiście zachowując wszelkie proporcje – do kłopotu z Malczewskim. Autentyczne, głęboko przeżyte sacrum wchodzi w naszej kulturze w nieuchronną kolizję z erotyzmem. To są porządki odrębne i lepiej ich nie mieszać, zwłaszcza że ostatnio dzieje się to zbyt łatwo.