Czy młodzi, uzdolnieni plastycznie ludzie urodzeni wiele lat po II wojnie światowej, wkraczający w dorosłe życie w latach 80. i 90. XX wieku, czy też w pierwszej dekadzie XXI wieku, absolwenci jednej z kilku polskich akademii sztuk pięknych, mają realne szanse na zaistnienie w sztuce polskiej lub europejskiej ?
Bez wątpienia jest to zadanie trudne, ale na pewno nie nieosiągalne. Przede wszystkim obok autentycznego talentu i niezbędnej wiedzy warsztatowej nabytej podczas lat studiów (albo w trakcie indywidualnej praktyki malarskiej już po ich zakończeniu) artysta powinien mieć coś ciekawego do powiedzenia (pokazania) publiczności salonów wystawowych. Musi także – przy odrobinie szczęścia i wsparcia ze strony opiniotwórczej krytyki – znaleźć dla siebie i swojej sztuki trwałe miejsce w wartkim nurcie różnorodnych kierunków i tendencji panujących we współczesnej sztuce.
Czy do grona takich twórców można zaliczyć Piotra Naliwajkę (ur. 1960)? Sądzę, że tak, chociaż tym co ostatecznie zweryfikuje miejsce i rolę malarstwa tego artysty w naszej świadomości jest czas, a właściwie jego nieubłagany upływ. Jeżeli za kilkadziesiąt lat, już po śmierci dzisiejszego 44-latka, to co namalował, dalej będzie prowokować do dyskusji lub do wypowiadania skrajnych opinii, będziemy mogli powiedzieć, że Piotr Naliwajko to postać wybitna, artysta wypowiadający się językiem charakterystycznych – tylko dla niego – znaków plastycznych, twórca tyle skłonny do prowokacji, ile głęboko refleksyjny, zapatrzony w swoje bogate i niespokojne wnętrze, pozwalające na plastyczny zapis emocji i zjawisk towarzyszących mu na co dzień.
Niepokorna, skłonna do prowokacji dusza Piotra Naliwajki dała znać o sobie tuż przed opuszczeniem murów katowickiej filii ASP w Krakowie, gdzie studiował w latach 1979–1984. W 1983 roku wraz z Leszkiem Michałem Żegalskim i Januszem Szpytem, kolegami ze studiów, stworzył Grupę Trzech nazywaną także Tercetem Nadętym, czyli całkiem nowymi, dzikimi, normalnymi dadaistami. W gruncie rzeczy od pierwszej wystawy uznano ich za nowych barbarzyńców, którzy prezentując wyjątkowo dojrzały warsztat – to raczej rzadkie u bardzo młodych, 23-letnich artystów znajdujących się na samym początku drogi twórczej – wykazali jednocześnie całkowity brak czołobitności wobec największych osiągnięć sztuki polskiej XIX wieku (przede wszystkim malarstwa historycznego i religijnego), kpiąc jednocześnie z całego modnego nurtu abstrakcji tak popularnego w XX wieku.
O co chodziło artystom, do czego dążyli, możemy dowiedzieć się z historycznego już, ogłoszonego publicznie 20 maja 1985 roku w Krakowie (w związku z siódmą wystawą Tercetu) Manifestu Artystycznego Grupy. Czytamy w nim: „Jesteśmy malarzami uprawiającymi »prawdziwe współczesne malarstwo« oparte na wielowiekowych doświadczeniach wielkich mistrzów malarstwa europejskiego, równocześnie walczymy z całą pseudoawangardą panoszącą się w akademiach, salonach i po wystawach. Chcemy zawrócić malarstwo na tory prostoty, piękna, prawdy, autentyczności i doskonałości. Chcemy, by było humanistycznym protestem myślących ludzi przeciwko wszelkim przejawom zła, stanowiło kontynuację tradycji naszych społeczeństw. Chcemy to wyrażać malarstwem opartym na jedności kompozycji, rysunku i barwy, jednym słowem MALARSTWEM DOSKONAŁYM z perfekcyjną znajomością warsztatu i techniki warstwowej, to znaczy z własnoręcznie sporządzonymi gruntami, imprymiturami i farbami o możliwie największej światłotrwałości, werniksami i olejami polimeryzowanymi – chcemy malarstwa solidnego i trwałego jak malarstwo naszych mistrzów. CHCEMY PRAWDZIWEGO WSPÓŁCZESNEGO MALARSTWA.
Jednocześnie POTĘPIAMY wszystkich twórców, którzy z powodu własnej NIEWIEDZY i BRAKU UMIEJĘTNOŚCI, wreszcie NIEUCZCIWOŚCI i ZBYTNIEJ PEWNOŚCI SIEBIE zniszczyli i dalej niszczą – doprowadzają do upadku wszelkie sztuki, a zwłaszcza malarstwo. PRECZ Z WSZELKIMI AKADEMIAMI! PRECZ Z KONSUMPCJONIZMEM! Nawołujemy, OPAMIĘTAJCIE SIĘ!
Nie bałamućcie siebie i innych. Nasz współczesny akademizm – to popłuczyny po Picassie, Cézannie, Matissie, Mondrianie i jeszcze paru innych sławach – jest gorszy niż wszystkie poprzednie razem wzięte i wspomagany bełkotem tak zwanych znawców sztuki, to pogoń za łatwizną, forsą i „uznaniem”. Solidaryzujemy się ze wszystkimi myślącymi podobnie, chętnie wymienimy poglądy, skonfrontujemy efekty naszej pracy malarskiej. Grupa nasza powstała w 1983 roku i od tej pory czujemy się w obowiązku walczyć o PRAWDZIWE współczesne malarstwo. Prosimy Was o to samo, jest to obowiązek wobec naszych czasów”.
To wszystko co mieli do powiedzenia blisko dwadzieścia lat temu, w 1985 roku, Naliwajko, Szpyt i Żegalski. Żarliwo-wzniosły ton ich apelu trzeba ująć w cudzysłów lekkiej ironii i fanfaronady, biorąc pod uwagę, że Naliwajko z kolegami zapoznali się wcześniej starannie z licznymi manifestami grup awangardowych, poczynając od futurystów i dadaistów. Ich deklaracja była zwięzła, w miarę jasna i na tyle programowo prowokująca, aby zwrócić na siebie uwagę. Ku zaskoczeniu obserwatorów współczesnego życia artystycznego artyści wystąpili przeciwko pseudoawangardzie, proponując jednocześnie uprawianie malarstwa prostego, pełnego piękna, autentyczności i prawdy, inspirowanego najwyższymi wartościami wielkich mistrzów malarstwa europejskiego. Z drugiej jednak strony znaczna część tej deklaracji to hasła już znane w dziejach polskiego malarstwa XX wieku. Apel o tworzenie malarstwa doskonałego pod względem technicznym, opartego głównie na tradycji (zapewne XVI i XVII-wiecznej), jest powtórzeniem przynajmniej jednego z najważniejszych punktów deklaracji uczniów Tadeusza Pruszkowskiego z grupy Bractwo Świętego Łukasza aktywnej w dwudziestoleciu międzywojennym. Z kolei protest przeciwko akademii jako instytucji, która tak naprawdę nie daje swoim absolwentom nic, gloryfikując jedynie – z niewiadomych powodów – dokonania artystów takich jak Picasso czy Cézanne i Matisse to niemal dosłowne powtórzenie haseł niepokornego Stanisława Szukalskiego, znanego bardziej jako Stach z Warty Szukalski – charyzmatycznego przywódcy Szczepu Rogate Serce, który o wiele bardziej szokował i bulwersował (formą i treścią swoich niewybrednych wypowiedzi) polskie środowisko artystyczne już w latach 30. XX wieku.
Czy mamy zatem do czynienia wyłącznie z zapatrzonymi w siebie epigonami, którzy – mimo że młodzi i gniewni – w sposób kontrolowany postanowili prowokować środowisko, w którym się znaleźli, próbując za wszelką cenę zrobić wrażenie na krytykach i publiczności? Sądzę, że nie. Tercet Nadęty istniał osiem lat (do 1990 roku), prowadząc bardzo aktywną działalność wystawienniczą we wszystkich najważniejszych miastach Polski. Artyści pokazywali swoje obrazy kilkakrotnie w Warszawie (w takich galeriach jak: Stara Kordegarda, Brama, Galeria Art), ale także w Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Rzeszowie, Katowicach, Białymstoku i Elblągu. Oprócz wystaw tradycyjnych członkowie grupy organizowali także pokazy swoich, najczęściej wielkoformatowych, prac w miejscach i w sposób odbiegający od ogólnie przyjętych kanonów i zasad.
W 1987 roku obrazy artystów pokazano w gliwickim areszcie śledczym – wśród nich wzbudzające zainteresowanie więźniów, kontrowersyjne płótno Piotra Naliwajki Chrystus w autobusie. Pierwszy plan kompozycji wypełniła pochylona postać Chrystusa z czerwoną aureolą, obok niego pojawił się punk, robotnik czytający gazetę i pełna seksu dziewczyna w czerni. W tle, wśród pasażerów, można dostrzec autora obrazu. Z kolei w czerwcu 1989 roku, dwa dni po pierwszych wolnych wyborach do parlamentu, Tercet Nadęty zorganizował happening. W samo południe wokół katowickiego rynku krążył tramwaj, na którym prowizorycznie pozawieszano prace artystów. Rok później w Chorzowie-Batorym (rodzinnej miejscowości Piotra Naliwajki), przy ulicy 16 lipca, miał miejsce kolejny happening grupy. Grała orkiestra przyzakładowa huty Batory, do obskurnych, szarych i brudnych podwórzy na tyłach familoków wjeżdżała furmanka z obrazami Tercetu Nadętego, artyści rozwieszali je na zmurszałym murze, na pokrytym liszajami, popękanym starym tynku. Wśród nich było Przybycie Chrystusa do Chorzowa – kolejny prowokujący obraz Piotra Naliwajki. W centrum spętana postać Chrystusa, nad nim trzech pijanych mężczyzn, obok udręczona i zrezygnowana dziewczyna z burdelu. I jeszcze jedno niecodzienne miejsce. Przepełniona tłumem drobnych pijaczków, zadymiona i obskurna knajpa na tej samej ulicy. Artyści rozdają darmowe piwo, nieprawdopodobny ścisk, kakofonia dźwięków i różnorodnych zapachów, a na ścianach ponownie obrazy Naliwajki (m.in.: Oto człowiek – współczesna wersja Chrystusa w cierniowej koronie, proletariackim płaszczu, palącego papierosa wśród ponurych, ceglanych murów familoków). „Publiczność” raczej negatywnie (niektórzy wręcz wrogo) nastawiona do wystawionych dzieł, chociaż byli i tacy, których interesował proces ich powstania, pragnęli rozmawiać z artystami, a nawet zadawali im proste pytania.
W 1990 roku Tercet Nadęty przestaje istnieć, jego członkowie rozpoczynają karierę artystyczną na własną rękę. Piotr Naliwajko pozostaje co prawda w Polsce, ma pracownię w rodzinnym Chorzowie i organizuje nawet rokrocznie przynajmniej jedną wystawę indywidualną w mieście swego dzieciństwa, ale chętniej i o wiele częściej wystawia za granicą, przede wszystkim w Niemczech, m.in. w Würzburgu, ale także w Barcelonie, Hadze i w Zandvoort oraz w Kalifornii, w San Diego, gdzie jego obrazy – głównie przesycone osobliwą poetyką portrety i kompozycje, najczęściej duże, o czytelnych wątkach religijnych – mimo że wywołują mieszane uczucia, to jednak cieszą się dużym zainteresowaniem, są kupowane, a niemal we wszystkich ważniejszych gazetach niemieckich ukazują się dziesiątki publikacji (artykułów, polemik i wywiadów) na temat artysty i jego twórczości.
Przedstawianie człowieka (Jezusa), jego nagiego, bezbronnego ciała w karkołomnych skrótach perspektywicznych i w niecodziennym kontekście, poparte zdecydowanie realistycznym widzeniem rzeczywistości, jej poszczególnych przejawów, duża dojrzałość kompozycyjna oraz wyczucie koloru – obrazy Piotra Naliwajki to nie tylko obrazy do oglądania czy do odczytywania ukrytej w nich (mniej lub bardziej zamaskowanej) treści (przesłania), ale także obrazy, które dają impuls do refleksji i zadumy nad światem, w którym żyjemy.
Osobiście porusza mnie, akceptuję w swojej świadomości postać Chrystusa szamoczącego się bezbronnie na szczycie krzyża (słupa telegraficznego) w trzech czwartych zatopionego wezbranymi wodami powodzi, w której obok dostojnych, dobrze odżywionych ryb, pojawia się kołyszący wśród fal telewizor zabrany przez żywioł z czyjegoś domu (Powódź). Trafia także do mnie Piłat, w którym obok półnagiego, umęczonego Chrystusa z belką krzyża na ramionach na pierwszym planie u dołu siedzi ubek (a może po prostu anonimowy urzędnik) pretendujący do roli tytułowego Piłata, palący papierosa, nieogolony, w rozchełstanej koszuli wystającej spod marynarki.
Z pewnością więcej słów krytyki i oburzenia może wywołać duże płótno MBC z JB, na którym artysta przedstawił Barbie Teresę (jeden z wielu typów tej szalenie popularnej w USA lalki znanej, niestety, także polskim dziewczynkom) z Dzieciątkiem Jezus u boku, w pozie i układzie zbliżonym do wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Nie odczytywałbym jednak tego obrazu – jak to czynili niektórzy – jako profanacji otoczonego kultem wizerunku z bazyliki jasnogórskiej bliskiego każdemu wierzącemu Polakowi, ale raczej jako głos w dyskusji nad sposobem malowania obrazów religijnych przeznaczonych do kultu. Piotr Naliwajko tym prostym chwytem, a także innymi – bardziej wyrafinowanymi – płótnami o tematyce religijnej obnaża całą bezmyślność i głupotę wielu pseudotwórców, którzy bez zastanowienia powtarzają schematy i układy kompozycyjne zapożyczone bezkrytycznie w dużej mierze od artystów XIX-wiecznych. Efekt – wnętrza polskich kościołów (zwłaszcza tych najnowszych) pełne są niedobrych, zbyt dosłownych i eklektycznych stacji Drogi Krzyżowej i całkowicie nietrafionych wizerunków świętych czy kompozycji ze scenami z życia Jezusa i Matki Boskiej.
Z pewnością obrazy Piotra Naliwajki o czytelnych wątkach religijnych wywoływały i będą nadal wywoływać żywą reakcję, zwłaszcza w Polsce (jak na razie przeważają opinie, że jest to zwykłe pozerstwo, pogoń za tanią popularnością, pastisz, a może po prostu głupota), ale warto pamiętać, że choć nie są to obrazy stricte sakralne (przeznaczone do wnętrz kościelnych, ołtarzy i feretronów), artyście udało się sprowokować wiernych, zwykłych widzów, krytyków, a nawet hierarchów kościelnych (zarówno w Polsce, jak i w Niemczech) do zabrania głosu co, być może, już wkrótce przerodzi się w prawdziwą dyskusję. Czy coś z niej wyniknie dobrego dla rozwoju tego typu malarstwa w przyszłości – nie wiadomo.
Piotr Naliwajko najczęściej przedstawiany jest jako uczeń Jerzego Dudy-Gracza i Macieja Bieniasza. Sam artysta przyznaje, że wpływ na jego wczesne prace miała tradycja dość brutalnie dosłownego malarstwa grupy Wprost. Naliwajko uniknął jednak nadmiaru wątków literackich obecnych w twórczości Jerzego Dudy-Gracza. Solidne rzemiosło, fascynacja realistycznym – prawdziwie akademickim – sposobem budowania nagiego ciała ludzkiego uzupełnione pogłębionym studium psychologicznym (w licznych, bardzo dojrzałych portretach powstałych w wyniku indywidualnie przeżytych dzieł malarstwa flandryjskiego i flamandzkiego) oraz chęć dialogu z wielkimi mistrzami nowożytnego malarstwa europejskiego, twórcami tej miary co El Greco czy Velázquez – na tej bazie rodzi się i istnieje osobliwe malarstwo Piotra Naliwajki.
W obrazach artysty, zarówno tych programowo prowokujących, nawiązujących do wydarzeń z Nowego Testamentu, jak i bardziej poetyckich, mówiących o zwykłym szarym człowieku w otaczającym go świecie, czuć fascynację autora rodzinnymi stronami (fragmenty autentycznego śląskiego pejzażu są tłem wielu obrazów) oraz obecność niepokornego słowiańskiego ducha, który przyczynił się do rozwoju rodzimego malarstwa, zwłaszcza w XIX-wiecznym Monachium, z dala od zniewolonej ojczyzny, w chwili gdy nie istniało jeszcze niepodległe państwo polskie. Może to także jedna z dróg rozwoju naszego malarstwa w XXI wieku, a zarazem sposób na zachowanie własnej tożsamości?