fbpx

Bo nie jest światło,
by pod korcem stało

Historia pamięci – o Łodzi Kaliskiej widzianej oczyma Muz

Z Anką Leśniak rozmawia Adam Mazur

Adam Mazur: Jak to jest być Muzą Łodzi Kaliskiej?
Anka Leśniak: Uczestniczyłam raz w sesji Łodzi Kaliskiej i było to związane z moimi studiami. Pisałam wówczas pracę magisterską o grupach artystycznych w postmodernizmie. Było upalne lato. Chciałam pokazać swoją pracę Markowi Janiakowi, żeby sprawdził, czy nie ma w niej błędów merytorycznych. Powiedział mi, żebym przyszła do atelier na architekturze, bo tam Łódź Kaliska będzie miała sesję. Miały przyjść jeszcze jakieś dziewczyny, był jakiś scenariusz sesji. Przyszłam ze stertą wydruków i usłyszałam: „Pokaż szybko, bo tu zaraz przyjdzie kilkanaście dziewczyn i będzie wielka sesja”. Czyta i czyta, a te dziewczyny jakoś nie przychodzą. Przyszły w końcu dwie studentki, które, jak się dowiedziałam, już wcześniej pozowały grupie. Widać było, że sytuacja jest zła, że nie tak miało być. Żal mi się zrobiło Łodzi Kaliskiej, bo wiem, jak to jest, kiedy nastawisz się, że będziesz robić sztukę, a tu nagle, z przyczyn technicznych czy organizacyjnych, wychodzi kompletna klapa. Zdecydowałam więc, że w takim razie ja też będę pozowała. Oczywiście nie obyło się bez usilnych nalegań i sugestii grupy w stylu: „Anka, przyszły tylko dwie dziewczyny, żeby chociaż były trzy, to już byśmy coś wymyślili…” Zawsze byłam źle nastawiona do komercyjnych czy reklamowych sesji z udziałem rozebranych kobiet. Wtedy jednak pomyślałam, że krytykuję takie sytuacje, choć przecież nigdy nie spróbowałam, jak to naprawdę jest. A sztuka, to przecież coś innego niż show biznes, więc się zgodziłam. Na zewnątrz i w pracowni panował upał, całą sytuację odbierałam więc jako kompletny odjazd. Zrzucenie z siebie ubrań w takich okolicznościach wydało mi się bardzo na miejscu, zwłaszcza, że rozebrali się wszyscy, łącznie z artystami z Łodzi Kaliskiej, była to więc sytuacja pewnej równości wobec obiektywu.
A.M.: To była sesja, która później pojawiła się na okładce „Arteonu”?
A.L.: Tak, ale wówczas nie wiedziałam, że sesja będzie publikowana w piśmie. Później już nigdy nie pozowałam.
A.M.: Rozumiem, że Łodzią Kaliską zainteresowałaś się już wcześniej, kiedy zaczynałaś pisać pracę magisterską? Jak do tego doszło?
A.L.: To było chyba w 2002 roku, rok przed ukończeniem studiów. Musiałam wtedy się z nimi skontaktować i w ten sposób trafiłam do Marka Janiaka, który jest nieformalnym liderem grupy. Spotkaliśmy się w pubie. Potem okazało się, że pisanie mojej pracy muszę zacząć od uporządkowania archiwum Łodzi Kaliskiej. Nie wiedziałam o nich wtedy zbyt wiele. Znałam książkę z tekstami Krzysztofa Jureckiego i Joli Ciesielskiej, Bóg zazdrości nam pomyłek. Przeczytałam te artykuły i pomyślałam, że to może być ciekawe. Potem siedziałam w pracowni przy ul. Piotrkowskiej i porządkowałam ich materiały, a Janiak wpadał między swoimi zajęciami i gotował obiady. Z czasem się zaprzyjaźniliśmy. Już nie pamiętam, jak się poznałam z resztą grupy. Pewnie przy okazji tej rozbieranej sesji.
A.M.: O jakich grupach poza Łodzią Kaliską pisałaś w swojej pracy magisterskiej?
A.L.: Założeniem pracy była analiza cech postmodernistycznej grupy artystycznej. Zrobiłam ją na przykładzie grupy Łódź Kaliska i grupy Ładnie. Tą drugą zainteresowałam się na ich wystawie w Galerii Manhattan w Łodzi, ale nie poznałam osobiście członków Ładnie, praca z Łodzią Kaliską okazała się bardzo absorbująca, przyznam się, że poświęciłam tej grupie znacznie więcej czasu i uwagi.
A.M.: Dlaczego porównałaś akurat te dwie grupy?
A.L.: Żeby pisać o współczesnych działaniach grupowych, musiałam od czegoś wyjść. Tym punktem było pojęcie grupy awangardowej. Łódź Kaliska zaczęła od tradycji awangardowych, a skończyła w postmodernizmie, czy też to myślenie postmodernistyczne w Polsce wręcz zainicjowała, podczas gdy grupa Ładnie była już w postmodernizmie bardzo mocno osadzona. Interesowało mnie zarówno przejście pokoleniowe, jak i to, jak jedni i drudzy rozumieją „grupowość” w sztuce. Do czego jest im potrzebna? Co oznacza dziś pojęcie grupa artystyczna? Czym różni się od grupy towarzyskiej?
A.M.: Wydaje się ciekawe porównanie nie tylko ich podejścia do kwestii postmodernizmu i popkultury, nadidentyfikacji z kulturą komercyjną, dominującą, ale także do Muz. Kobiety w grupie Ładnie też się pojawiały, choć może było to mniej oczywiste niż w Łodzi Kaliskiej.

Ania (Krawczykowa) Krawczyk, projektantka bielizny damskiej, kadr z filmu Anki Leśniak „Historia grupy Łódź Kaliską opowiedziana przez Muzy”

A.L.: Tak, na przykład w tekstach Marka Firka, które były wyjątkowo seksistowskie. Artyści z Ładnie też na swój sposób kultywowali mit artysty otoczonego kobietami, mit trochę już chyba przestarzały. Choć może w ich wypadku to było bardziej popkulturowe.
•••

A.M.: Kiedy nawiązałaś znajomość z Muzami Łodzi Kaliskiej?
A.L.: Na tej samej rozbieranej sesji, na której poznałam Łódź Kaliską. Wtedy byłam jeszcze bardzo początkującą artystką i z tej znajomości, być może, wykrystalizował się u mnie temat roli kobiet w historii sztuki. Niekoniecznie artystek, chociaż też, ale przede wszystkim modelek. 

A.M.: Twoje zainteresowania przekładały się na teksty akademickie czy na twoją sztukę?
A.L.: Pół na pół. Na pewno był i jest to nadal temat mojej sztuki, ale także pisałam teksty. Na przykład drugą pracę magisterską, na Akademii Sztuk Pięknych, napisałam o feminizmie i cyberfeminizmie. To też było związane z moimi zainteresowaniami artystycznymi.
A.M.: Dlaczego w ogóle powstał film o Muzach?
A.L.: Pomysł na film miałam już dawno temu, ale jubileusz 300-lecia Łodzi Kaliskiej i sympozjum w Darłowie były bodźcem, żeby go zrealizować. Pomysł wyniknął właśnie z mojego zainteresowania historią kobiet, a w szczególności rolą kobiet w historii sztuki. Zarówno w przypadku wideo o Muzach Łodzi Kaliskiej, jak i wcześniejszego filmu – Top Models 2009, dotyczącego poszukiwania tożsamości kobiet z obrazów dawnych mistrzów – interesuje mnie problem anonimowości tzw. modelki.
A.M.: W feministycznej historii sztuki istnieje cały nurt poszukiwania kobiet artystek, rzadziej modelek, ale czy ty to traktujesz właśnie tak feministycznie, jako rodzaj czesania historii pod włos, upodmiotowienia kobiet, które w sztuce pojawiają się w charakterze pięknych rzeczy poddawanych oglądowi mężczyzn? Czy twoja sztuka i film o Muzach jest rodzajem pracy emancypacyjnej, feministycznej?
A.L.: Tak, zauważyłam, że niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z przeszłością odległą o kilka wieków, czy z sytuacją, której jesteśmy naocznymi świadkami, sposób podejścia do kobiet uczestniczących w powstawaniu realizacji artystycznych jest podobny. Nie wiemy, kto pozował do obrazu Tycjana Wenus z Urbino, ale też nie jest powszechnie znany fakt, że jedną z uczestniczek akcji Yves Kleina była jego żona, również artystka – Rotraut Uecker Klein – młodsza siostra Günthera Ueckera. Moim celem jest przede wszystkim próba określenia wpływu kobiet, które brały udział w tworzeniu dzieła sztuki, na końcowy kształt czy charakter realizacji artystycznej, a zaczynam od zidentyfikowania tych kobiet. Zadaję więc pytanie, czy informacje, jakie posiadamy na temat tożsamości kobiet, które przyczyniły się do powstania konkretnych dzieł, rzucają nowe światło na postrzeganie tych realizacji i otwierają nowe drogi ich interpretacji.
A.M.: Rozumiem, że twoim zdaniem te informacje zmieniają nasze postrzeganie sztuki?
A.L.: Tak. Ja mogę się przyznać, że gdyby nie różnorodność i oryginalność osobowości Muz grupy Łódź Kaliska ten film nigdy by nie powstał, a może nawet nie narodziłby się taki pomysł. Te kobiety są więc jego współtwórczyniami.
A.M.: Mogłabyś podać przykłady?

A.L.: Dzięki relacji Muz można zmienić sposób patrzenia na Łódź Kaliską. Zwykle postrzega się tych artystów jako grupę, zajmującą się robieniem filmów albo zdjęć, do których pozują im nagie kobiety, ale tak naprawdę są grupą happeningową. Ania Krawczyk opowiada o tym, jak podczas sesji zdjęciowej wymyśliła, że domaluje sobie wąsy i stanie się w ten sposób Moną Lizą. Nagle okazuje się, że Muzy mają wpływ na charakter dzieła sztuki. Nie chodzi o to, żeby spierać się o autorstwo pomysłów Łodzi Kaliskiej, tylko żeby pokazać, że ta sztuka rodzi się w czasie wspólnych spotkań. Łódź Kaliska stwarza sytuację, przestrzeń, w której dzieje się sztuka, to przestrzeń dla samych artystów, ale też zaproszenie dla innych osób, na przykład Muz. Gdyby ich nie było, to wszystko byłoby inaczej.

Zofia Wawrzyńska-Bartczak, dziennikarka, kadr z filmu Anki Leśniak „Historia grupy Łódź Kaliską opowiedziana przez Muzy”

A.M.: Czyli to ma znaczenie dla historyków poszukujących źródeł oryginalności i dowodzenia istoty, autorstwa dzieła sztuki. Z drugiej strony rozszerza się też niezwykle zakres interpretacyjny dzieł sztuki.
A.L.: Tak, a także ponawia się pytanie o to, co dziś znaczy być artystą. Większość społeczeństwa, w tym również osób związanych ze sztuką, wypowiadając to słowo, ma na myśli jednostkę, mistrza geniusza, który wszystko stworzył własną ręką i umysłem. A sztuka zawsze wymagała nakładu pracy wielu osób. Przy dziełach dawnych mistrzów pracowały całe rodziny i uczniowie twórców. W kontekście tej rozmowy warto podkreślić, że często były to też kobiety. Dziś „produkcja profesjonalnej wystawy” – z rozmysłem używam tych określeń – wymaga pracy całego zespołu ludzi. Artysta lub artystka podejmuje decyzję co do ostatecznego kształtu realizacji. Upatrywanie geniusza sztuki w jednostce to męskocentryczny punkt widzenia. Ten schemat ugruntował się w historii sztuki i – mimo badań feministycznych krytyczek – wciąż wydaje się sprawą oczywistą. Bardzo mnie bawią artyści, którzy ukrywają, że zainspirowali się czyjąś pracą lub obrażają się, gdy im się coś takiego zasugeruje. To jest właśnie efekt błędnego pojmowania pojęcia oryginalności i potrzeby bycia na świeczniku. Mnie nie interesuje w sztuce kult jednostki, lecz mechanizmy działania kolektywu.

A.M.: Wydaje mi się, że jednak twoje działanie nie jest do końca feministyczne, raczej postfeministyczne. Może wynika to z tonu twoich prac. Nie czuje się w nich chęci rewanżu, wydobycia z cienia kobiet i pogrążenia dominujących nad nimi mężczyzn. Nie ma tu retoryki walki płci, wręcz afirmacja działań, na przykład Łodzi Kaliskiej, przez feministki uznawanej za szczyt męskiego szowinizmu. Czy jesteś wojującą, drugofalową feministką, czy raczej już miękką postfeministką?

A.L.: Ja nie lubię takich nazw. Zrobię małą dygresję. Pamiętam, jak kilka lat temu profesor Legutko w jakimś tygodniku opisywał Agnieszkę Graff jako „wojującą feministkę”. Po czym na zdjęciu w gazecie widzę starszego mężczyznę o posępnej, a nawet zaciętej twarzy i obok fotografię sympatycznie wyglądającej, młodej kobiety. Co to w ogóle znaczy „wojująca feministka”? Jeśli interpretować to tak, że przystępując do swoich działań, mam jakąś tezę, którą chcę za wszelką cenę udowodnić, to tak na pewno nie jest.

A.M.: Myślę, że określenie „wojująca feministka” przy okazji interpretacji działań Łodzi Kaliskiej jest dość łatwe do uchwycenia, gdyż ta sztuka była krytykowana zarówno przez Izę Kowalczyk i redaktorki „Artmixa”, Dorotę Jarecką w „Gazecie Wyborczej”, czy kolegów z „Krytyki Politycznej”. Była krytykowana właśnie z pozycji feministycznych jako szczyt seksizmu i szowinizmu.

A.L.: Mnie raczej interesuje badanie czy też kreowanie pewnych sytuacji, niż udowadnianie komuś czegoś. Jeśli wymieniłeś Izę Kowalczyk, Dorotę Jarecką i inne krytyczki, to wydaje mi się, że być może została tu nieco źle rozpoznana sytuacja. One chyba nie zdały sobie sprawy z tego, że Łódź Kaliska jest dość specyficzna i trzeba dobrze poznać tych artystów jako ludzi, jako znajomych, pracować z nimi, by zrozumieć ich intencje i działania. Łódź Kaliska żartuje sobie z wszystkich i z wszystkiego – zależnie od rzeczywistości, w której działa. Teraz wyśmiewają się z lansowanej poprawności politycznej. Jeszcze dwadzieścia lat temu mężczyźni bez żenady wypowiadali „gdzie popadnie” pogardliwe i upokarzające uwagi pod adresem kobiet. Dziś na przykład stwierdzenie, że ktoś „jeździ jak baba”, budzi jednak asertywne reakcje kobiet. Łódź Kaliska atakuje właśnie jeden z tych poprawnych politycznie tematów, ale niekoniecznie występuje przeciwko feminizmowi. W każdym razie ja wolę patrzeć na absurdalne fotografie Łodzi Kaliskiej, niż słuchać w publicznej telewizji wypowiedzi Radosława Sikorskiego, który stwierdził, że raz można by było zrobić wybory zgodnie z zasadą parytetu, a potem to on by chciał, żeby już było „normalnie”(!). To jest dopiero skandal! A Łódź Kaliska po prostu reaguje na zmieniający się świat. Ukazuje te zmiany w krzywym zwierciadle. To dobrze, że feminizm stał się na tyle ważny w Polsce, że artyści z grupy musieli na niego zwrócić uwagę realizacją, która kosztowała ich wiele pracy. I zareagowali w charakterystyczny dla nich sposób. Paradoksalnie, przy jubileuszu 300-lecia Łodzi Kaliskiej i prezentacji projektu Niech sczezną mężczyźni feministki zrobiły grupie świetną reklamę. Najgorsze, co mogłoby spotkać Łódź Kaliską, to brak reakcji, pozostawienie ich samych z tym projektem.

Joanna Krawczyk, historyczka sztuki, kadr z filmu Anki Leśniak „Historia grupy Łódź Kaliską opowiedziana przez Muzy”

A.M.: Tak, ale z drugiej strony Łódź Kaliska nie żartuje sobie z niepełnosprawnych umysłowo czy czarnoskórych, tylko ewidentnie mierzy w kobiety. Otwartym pozostaje pytanie, czy te żarty są śmieszne i dla kogo. W tym momencie przychodzi mi do głowy jeszcze jedna antyestablishmentowa i niepoprawna politycznie grupa artystów-postmodernistów, czyli The Krasnals.

A.L.: Może z czarnoskórych jeszcze sobie nie żartuje, ale Alę – Chinkę i Alego – Araba uczynili już bohaterami swoich prac. Podobnie jak tłum identycznych Chińczyków oglądających reklamę Atlasa Sztuki. Z kolei niepełnosprawni umysłowo nie są w stanie się bronić, być partnerem w dyskusji, a feministki, owszem. Nie stawiajmy więc znaku równości pomiędzy ludźmi w jakiś sposób upośledzonymi a kobietami w ogóle jako grupą społeczną. Odpowiadając na drugą część twojego pytania, czyli o grupę The Krasnals, to ich strategia, jak to nazwałeś antyestablishmentowa, narobiła trochę zamieszania w świecie instytucji sztuki. W sposób brutalny obnażyła sytuację, w jakiej stawiany jest artysta. Często mam wrażenie, że w polskich instytucjach sztuki to artysta jest dla instytucji, a powinno być odwrotnie. Albo, że państwowe instytucje zajmują się kilkoma artystami w sposób przesadny, ignorując sztukę innych. Bynajmniej nie ze względu na jej jakość, ale z powodu zwyczajnego lenistwa. Żarty The Krasnals są dla mnie jednak przyciężkawe, nie bawią mnie, raczej przygnębiają. A Łódź Kaliska potrafi mnie rozśmieszyć. Oni faktycznie czasami zachowują się jak dzieci w przedszkolu i w różnych, często oficjalnych okolicznościach robią głupie żarty sytuacyjne na tym poziomie. Te już historyczne to na przykład rzut golonką w kierunku Andrzeja Lachowicza czy wrzucenie do tuby jabłka znanemu muzykowi, podczas koncertu. A ja łapię się na tym, że mnie tego typu żarty śmieszą, tak jakbym sama była w przedszkolu. To bardzo oczyszczające.

A.M.: Jak już porównujemy sztukę Łodzi Kaliskiej, to może warto byłoby zestawić ich z nurtem sztuki krytycznej.
A.L.: W sztuce artystów tego nurtu, jak Katarzyna Kozyra, Artur Żmijewski czy Paweł Althamer nie ma dowcipu, blagi.

A.M.: Ale już Zbigniew Libera bywa zabawny… Czy twoim zdaniem w sztuce Łodzi Kaliskiej można znaleźć jakieś wątki krytyczne?
A.L.: Może dlatego porównałam ich sztukę z grupą Ładnie, bo obie formacje cechują się zbliżoną taktyką pseudoafirmacji, która ma moim zdaniem potencjał krytyczny, choć jest on odmienny od tego, co proponuje sztuka krytyczna. Opiera się na ironii, podtekstach.

Agata (Bagienna) Prasnowska, dziennikarka, kadr z filmu Anki Leśniak „Historia grupy Łódź Kaliską opowiedziana przez Muzy”

A.M.: Co twoim zdaniem w takim razie robi Łódź Kaliska z kobietami, Muzami? Na czym polega ta pseudoafirmacja?
A.L.: Mój film jest reakcją na pewną sytuację, na to, że nie wiemy, co zrobić z kobietą modelką w sztuce. Interesuje mnie sytuacja kobiet w kontekście sztuki tworzonej przez mężczyzn. Nie zgadzam się z tym, co mówi Zofia, że to, co robi Łódź Kaliska to „afirmacja kobiecości”. Być może w ich rozumieniu tak jest i część kobiet tak chce być afirmowana. Problem w tym, że afirmować kobiety można na wiele sposobów, na przykład całując je w dłoń. Jedni uważają ten gest za wyraz szacunku, inni uznają za zachowanie seksistowskie. Nie chciałabym wpadać w pułapkę wypowiadania się za inne kobiety. Jeśli ja czegoś chcę, to nie znaczy, że inna kobieta też tego pragnie. Chodzi o wolność wyboru, a nie o ocenę. Jeżeli któraś chce pozować nago do zdjęć, dlaczego mielibyśmy jej tego zabraniać i ganić ją za to. Podobnym absurdem jest zmuszanie kobiet do tego, żeby się szczelnie ubierały. Obie te postawy mogą być narzędziem wyzwolenia, jak i represji.
A.M.: To brzmi bardzo postfeministycznie. Może to właściwy moment, żeby zapytać cię, czym jest dla ciebie sztuka w kontekście teorii feministycznych?
A.L.: Mój film można uznać zapewne za feminizujący, feministyczny, ale też może zdarzyć się, że jakaś feministka powie, że to film seksistowski. Z feminizmem jak z demokracją – mieści się w nim wiele opcji politycznych. Jest oczywiście ogólna idea, która łączy wszystkie nurty feministyczne, mianowicie, że kobiety z racji swojej płci są gorzej traktowane, niedoceniane i należy tę sytuację zmienić. A ten cel różne feministyczne odłamy realizują na odmienne, często przeciwstawne sposoby. Moja postawa jako artystki wobec feminizmu jest jasna. Film opowiada historię kobiet, prowokuje do zastanowienia się, jak dziś kobiety funkcjonują, jak postrzegają siebie, swoje ciało, działania, ale ja nie daję prostej odpowiedzi, tylko wskazuję ścieżki interpretacji. Gdybym dała taką odpowiedź, to okazałoby się, że jest to publicystyka, a nie sztuka. Nie chodziło mi tu o udowodnienie czegoś, raczej o „fokus” na kobiety, o stworzenie im możliwości wypowiedzi, a jak to będzie interpretowane, to już osobna sprawa.
•••
A.M.: Jubileusz 300-lecia Łodzi Kaliskiej niezwykle spolaryzował środowisko krytyczne – Iza Kowalczyk z jednej strony, Małgorzata Butterwick z drugiej – ale w tym momencie bym chciał ciebie jakoś wpisać w mapę tego sporu o sztukę grupy. Gdzie ty się sytuujesz na mapie sporów, jako artystka i jako teoretyczka?
A.L.: U mnie teoria łączy się ze sztuką i bardzo zależy mi na tym, żeby tego nie rozdzielać. W Polsce wyjątkowo często neguje się właśnie możliwość funkcjonowania figury artysty badacza, która to postać jest mi wyjątkowo bliska. Natomiast, jeśli chodzi o mój film, to, abstrahując od teorii feministycznych, chciałam oddać głos tym kobietom, bo miałam poczucie, że jeśli ja tego nie zrobię, to kto to zrobi? Znam je dobrze, pracowałam z grupą, więc znam charakter ich twórczości, dlaczego zatem miałam tego nie zrobić? Przy czym wiedziałam, że jeśli próbowałaby taki film zrobić na przykład telewizja, dwóch facetów z kamerą i dźwiękowiec, to oni nigdy nie dotrą do takich informacji, do jakich być może mnie się uda dotrzeć. Muzy wtedy by najprawdopodobniej nic nie powiedziały, a ci panowie pewnie nie wiedzieliby, o co pytać. Innymi słowy, chodziło mi o to, by sprowokować sytuację, w której dajemy ludziom głos. Ludziom, którzy nawet się tego nie domagają, ale po prostu mają głos. Bo jak ktoś się domaga, to w końcu prawo głosu zostanie mu udzielone, ale być może ktoś się nie domaga, a ma coś ciekawego do powiedzenia. Polemikę z krytycznymi opiniami na temat projektu Niech sczezną mężczyźni podjęła Małgorzata Butterwick. Myślę jednak, że poczuła się wywołana do tablicy jako artystka. Dla niej udział w projekcie niósł zupełnie inne konsekwencje niż dla pozostałych Muz. Nie była anonimowa w świecie sztuki, jej twarz rozpoznawano na fotografiach. Musiała bronić honoru, udowodnić, że nie była li tylko bezmyślnym narzędziem w twórczości mężczyzn, personifikującym ich żądze. Moim zdaniem w tym sporze nie można wszystkich Muz Łodzi Kaliskiej, mówiąc kolokwialnie, wkładać do jednego worka, bo one często mówią coś innego, na różne sposoby, często sobie przeczą. Zostały jednak potraktowane jako masa, zinstrumentalizowane przez jedną, jak i drugą stronę sporu Łódź Kaliska kontra feminizm, choć obie strony mówiły, że bronią praw kobiet. Myślę, że to, co robię, ma w tym sensie więcej wspólnego ze sztuką niż z teorią, bo ja nie zakładam jednego, słusznego rozwiązania.

Leokadia (Lonia) Szymańska, księgowa, kadr z filmu Anki Leśniak „Historia grupy Łódź Kaliską opowiedziana przez Muzy”

A.M.: Nie opowiadasz się ani po jednej, ani po drugiej stronie, ale już sam fakt udzielenia głosu kobietom wpisuje cię bardziej w tradycję feministyczną.
A.L.: Moja świadomość się zmienia, nie interesuje mnie już całokształt sztuki Łodzi Kaliskiej, interesują mnie kobiety, które w tej sztuce brały udział.

A.M.: Tak, ale od Łodzi Kaliskiej ciężko nam będzie uciec. Jeśli chodzi zaś o same Muzy, to rozumiem, że chcesz pokazać, jak różne mogą mieć zdanie na temat tego, co i dlaczego z tymi artystami robią. Tyle że być może one mają po prostu „fałszywą świadomość” i nie widzą tego, jak są wykorzystywane, manipulowane? Mało tego, one mogą być przecież tak przez patriarchat wytresowane, że ta opresja będzie im jeszcze sprawiała przyjemność. Czy twój film nie pokazuje właśnie takich kobiet, które lubią pozować tym wąsatym starszym panom?

A.L.: Tak, tylko dlaczego nie biorą za to pieniędzy, jak to się zazwyczaj odbywa w takich wypadkach? Chyba, że to jakaś perwersja seksualna? Ale może zostawmy takie dywagacje psychoanalitykom. A propos wąsów, to Makary zgolił je jakiś rok temu.
A.M.: No właśnie dlaczego? Czy mówienie, że chodzi o kontakt ze sztuką i artystami nie jest naiwnością?

A.L.: Muzy robią to z wielu różnych powodów, na przykład towarzyskich – znajomości z uczelni, z pracy – a także zawodowych, jak na przykład argumentuje Asia Krawczyk – historyczka sztuki – aby przyjrzeć się z bliska warsztatowi pracy współczesnych artystów. A ci artyści takie zaproszenie kierują w stronę kobiet. Dają też możliwość znalezienia się w centrum „dziania się” sztuki. Sztuka to uczestnictwo w innej niż realna rzeczywistości. Tak traktują współpracę z grupą księgowe, psycholożki, pracownice socjalne. Z pewnością nie mówią jednym głosem i każda swoją rolę w historii grupy postrzega inaczej. Jedne czują się dowartościowane, inne dają do zrozumienia, że ich rola nie została wystarczająco zaakcentowana. Wszystkie mają istotny wkład w życie grupy, w której chyba jednak nie ma jasnego podziału na „twórców i tworzywo”. I jak mówi Zofia Warzyńska-Bartczak: „bez Muz to byłaby zupełnie inna Łódź Kaliska”.

•••

A.M.: Porozmawiajmy teraz trochę o sprawach technicznych związanych z filmem, gdyż wydają się one również dość ciekawe. Gdzie i kiedy kręciłaś film?
A.L.: Kręciłam tak, żeby Muzom było wygodnie _ u nich w pracy, w domu, w studio albo w pracowni u Marka Janiaka. Dlatego te plany też są takie przypadkowe, naprędce zaaranżowane. Nie chciałam tworzyć sytuacji profesjonalnego studia. Bardziej mi zależało na tym, żeby Muzy opowiadały naturalnie, nieskrępowane. Dlatego rozmawiam z każdą z nich na osobności. Wcześniej przeprowadziłam próbę z trzema dziewczynami razem i one były tym bardzo spięte, pomimo tego, że mnie znają, że siebie nawzajem znają, więc profesjonalizm produkcji, spójność planów filmowych, czystość kadrów stały się dla mnie w tym wypadku rzeczą drugorzędną. W filmie, który zrealizowałam, zgromadziłam wypowiedzi ośmiu Muz, które współdziałały z Łodzią Kaliską w różnych okresach twórczości grupy. Wypowiedziały się: Grażyna Łuczko-Fijałkowska, Iza Bartnicka, Zofia Warzyńska-Bartczak, Agata Prasnowska, Anna Krawczyk, Joanna Krawczyk, Lonia Szymańska oraz Agnieszka Kasprzyk. Wszystkim kobietom zadałam te same, możliwie neutralne, nie sugerujące odpowiedzi pytania, dotyczące m.in. tego, jak postrzegają swoją rolę w historii grupy i co myślą na temat sztuki Łodzi Kaliskiej. Starałam się uciec od pokusy manipulacji materiałem filmowym w taki sposób, aby ukazać obraz Muz Łodzi Kaliskiej w sposób jednoznaczny. Nagrany materiał filmowy jest na tyle obszerny, że wybierając odpowiednie wątki, równie dobrze udałoby się udowodnić, że Muzy to kobiety pełniące w Łodzi Kaliskiej role usługowoużytkowe, którym wystarcza sam fakt uwiecznienia ich wizerunków w pracach grupy. Wybierając inne wypowiedzi, bliższe moim osobistym poglądom, można by ukazać wszystkie Muzy jako w pełni świadome współtwórczynie dorobku artystycznego Łodzi Kaliskiej. Tu warto przytoczyć wypowiedź Starej Zofii, czyli Grażyny Łuczko, która mówi: „Myśmy po prostu z nimi pracowały” oraz Ani Krawczyk, która opowiada o pracy Gorset, do której projektowała stroje: „To był nasz wspólny projekt”. Film ukazuje, że relacje Muz i Łodzi Kaliskiej wymykają się stosowanym dotąd w ich wypadku uproszczeniom. Film nie ma na celu zdefiniowania tych relacji, lecz rozpoczęcie dyskusji wokół problemu.

Agnieszka Kacprzyk, pracowniczka socjalna, kadr z filmu Anki Leśniak „Historia grupy Łódź Kaliską opowiedziana przez Muzy”

A.M.: Czy Muzy były spięte także dlatego, że po raz pierwszy cała uwaga była skupiona na nich, na ich twarzach i na tym, co miały mówić, a nie na tym, jak wyglądają ich pośladki i piersi? Spięły się tym przejściem od przedmiotu do podmiotu?
A.L.: Myślę, że mogły być spięte postawieniem ich w nowej dla nich sytuacji. Nie wiem, czy zwróciłeś na to uwagę, ale Muzy mają bardzo różne zawody. Jedna jest psycholożką, druga dziennikarką, więc im się łatwiej mówi niż księgowej czy pracownicy socjalnej. Chciałam stworzyć takie warunki, żeby czuły się i mówiły swobodnie. Film jest długi, choć i tak mnóstwo materiału wycięłam, bo chciałam dać im się wygadać. Ten film nie jest przeznaczony dla wszystkich, tylko dla wtajemniczonych, dla tych, którzy interesują się historią grupy Łódź Kaliska lub dla tych, których interesuje historia kobiet.

A.M.: Dla mnie ten film jest nie tylko o historii kobiet i Łodzi Kaliskiej, ale i o pamięci. Ciekawe jest to, jak bohaterki się wypowiadają, jak próbują zrekonstruować wydarzenia i nie mogą tej historii właściwie uchwycić, ona cały czas im się wymyka. Powstają różne wersje, często sprzeczne, niespójne. Muzy wyglądają tak, jakby pierwszy raz miały to ogarnąć i opowiedzieć, są zakłopotane swoimi lukami w pamięci, są niepewne tego, co mówią, zażenowane tym, o czym przyszło im opowiadać.

A.L.: Tak czasami było, niektóre, na przykład Stara Zofia, na początku powiedziała mi, że nie wie, o czym ma mówić, że nie ma nic do powiedzenia, po czym opowiadała prawie godzinę o swojej historii. To jest historia – a może „herstoria” – pamięci. Powstaje rekonstrukcja jakiegoś wydarzenia, czasem wersje są zbieżne, czasem każda z Muz to samo wydarzenie pamięta inaczej. 

A.M.: Z drugiej strony twój film to rodzaj dokumentu do jakiego przyzwyczajeni jesteśmy przez telewizję, gdzie często widzimy „gadające głowy” opowiadające nam historię jakichś ważnych wydarzeń z przeszłości. Czy przygotowując ten film, czułaś się dziennikarką?

A.L.: Kiedyś zrobiłam film o facetach, Polish Guys, na wystawę Ego-Jego w Toruniu. Był utrzymany w podobnej konwencji, ale jednak inny. Piszę teksty o sztuce, prowadzę stronę internetową o sztuce, mam takie zainteresowania, ale nie oddzielałabym, że to jest dziennikarskie, to jest artystyczne, to jest teoretyczne. Nigdy nie wiesz, kiedy z zupełnie innej aktywności wyjdzie ci sztuka albo kiedy robiąc sztukę, otwierasz ścieżki dla innych dziedzin. Ten film jest bazą informacji, z którą mogę dalej coś robić, interpretować.

A.M.: Czy mogłabyś więcej powiedzieć o „Polish Guys”?
A.L.: To film o stereotypach dotyczących facetów. Wypowiadają w nim się mężczyźni, Polacy w różnym wieku, o różnym wykształceniu. Zadaję im pytania, które krążą wokół kluczowego zagadnienia: jaki jest ich ideał prawdziwego mężczyzny? Po doświadczeniu z tym wideo chciałam zrobić, jak wtedy oceniałam, 15-20 minutowy film o Muzach. Okazało się, że one mówią o wiele więcej i ciekawiej niż faceci, i że mimo podobnych założeń i struktury filmu jest to zupełnie inny w charakterze projekt. Tak powstało najdłuższe wideo, jakie do tej pory zrobiłam.

A.M.: Interesująca wydaje się również relacja między wspomnianym wcześniej przez ciebie projektem „Top Models 2009” a filmem o Muzach, czy mogłabyś pokrótce opisać relację miedzy tymi dwoma pracami?
A.L.: Film o Muzach Łodzi Kaliskiej to rodzaj paradokumentu, wideopamiętnik. Top Models składa się z wideo i 7 wielkoformatowych fotografii. Dotyczy historii kobiet z obrazów dawnych mistrzów. Są to akty, na przykład Wenus z Urbino, Wenus z Lustrem, Maja Naga. Wcielam się w te postacie, układam w ich wcale niełatwych do ułożenia pozach, na przykład leżę pomalowana na tle białego płótna. Mówiąc w pierwszej osobie, próbuję zrekonstruować historię tych kobiet i skonstruować ich tożsamość. Oczywiście jest to kompilacja tożsamości z informacji, które czerpałam z różnych źródeł, zarówno bardziej naukowych takich jak książka Lindy Nead czy artykuły Lindy Nochlin, ale również tych mniej pewnych – notek z Internetu czy anegdot. Nie miałam tu ambicji dotarcia do prawdy, bo jest to niemożliwe. Chciałam zwrócić uwagę, jak tandetne i płytkie jest nasze myślenie o tych kobietach. Z reguły sprowadza się je do roli czyichś żon lub kochanek. Ja wymazałam nazwiska twórców. Okazało się, że ten prosty zabieg wystarczył, żeby publiczność przestała mieć pewność, czy ta poza jest na pewno zaczerpnięta z obrazu Tycjana, a inna z płótna Rembrandta. Ciekawe w kontekście naszej rozmowy mogą być też kulisy tego projektu. O wykonanie zdjęć towarzyszących filmowi poprosiłam Andrzeja Świetlika. Wydało mi się przewrotne, członek grupy ukazującej kobiety według męskiej fantazji, będzie musiał podporządkować się mojej, kobiecej wizji. Ze swoim profesjonalizmem, umiejętnościami technicznymi był idealnym „narzędziem” do wykonania tych fotografii.

•••

A.M.: Wróćmy do Muz. Jak film został przyjęty przez Muzy i artystów?
A.L.: Muzy chyba były zadowolone. To film o nich i dla nich. Z kolei Łódź Kaliska była trochę skonsternowana. Podobało im się, ale nie do końca wiedzieli, jak się zachować. Łódź Kaliska z pewną podejrzliwością podchodziła do tego filmu. Marek Janiak udostępnił mi pracownię, ale zachowali dystans. Trochę chyba też węszyli jakiś podstęp. Podpytywali Muzy, o co je właściwie pytam. Może bali się, że film będzie rodzajem ataku na nich, podczas gdy Muzy wypowiadają się o Łodzi Kaliskiej bardzo ciepło. Jednocześnie film pokazuje, jak bardzo one są ważne dla grupy. 

A.M.: No właśnie, czy to nie jest zbyt ciepłe? Czy film nie rozpada się za bardzo na szereg sympatycznych wspomnień i pikantnych anegdot z życia księgowej, projektantki bielizny i psycholożki? To jest uprawnione jako mała historia, ale chyba rzeczywiście nie jest projektem krytycznym, którego Łódź Kaliska mogłaby się faktycznie bać.
A.L.: Muzy opowiadają o swoich emocjach, odczuciach, ale też opowiadają, jak postrzegają sztukę Łodzi Kaliskiej. Okazuje się, że one mają dużą świadomość tego, w czym uczestniczą – jedne mają świadomość intelektualną, inne bardziej intuicyjną, ale jednak nie są bezwolną materią używaną przez artystów. One wiedzą, że uczestniczą w sztuce, i to jest ważne.
A.M.: Pytanie, jak one definiują sztukę i czym jest sztuka Łodzi Kaliskiej. Czasem słuchając ich relacji, miałem wrażenie, że „sztukę” Łodzi Kaliskiej można faktycznie sprowadzić do serii mniej lub bardziej zabawnych gagów, imprezowych wyczynów…

A.L.: Nie możemy mówić o nich wszystkich, bo każda z Muz inaczej tę sztukę odbiera, definiuje, czym innym dla każdej z nich był udział w tych akcjach. Formuła sztuki zaproponowana przez Łódź Kaliską jest bardzo otwarta, i one w to weszły – każda ze swoim doświadczeniem, emocjami, historią. Być może gdyby Łódź Kaliska zaprosiła mężczyzn, mielibyśmy do czynienia z inną sztuką, podobnie jak inną sytuacją byłoby zaproszenie Muz do działań przez artystki, nie artystów.

A.M.: Czy były Muzy, które nie chciały z tobą rozmawiać?
A.L.: Tak, jedna z najważniejszych Muz, Małgosia Kapczyńska-Dopierała, odmówiła. Jej stosunek do Łodzi Kaliskiej jest bardzo ambiwalentny, ale też szczególny. To dla mnie zrozumiałe, że nie chce tego wspominać. Z Marzeną Rzepczyńską nie udało mi się spotkać, gdyż mieszka teraz w Hiszpanii. Z pozostałymi, z którymi chciałam, porozmawiałam.
A.M.: Dlaczego „Pynio” nie chciała rozmawiać?
A.L.: Nie wiem, być może przeszkadzała jej trochę sytuacja bycia Muzą. Pamięta, podobnie jak Stara Zofia, czasy sprzed Muzeum Łodzi Kaliskiej, kiedy grupa nie zrobiła jeszcze z partycypacji kobiet swojej strategii artystycznej. Wtedy to nie były „Muzy”, czyli dziś dziewczyny sporo młodsze od artystów, tylko współuczestniczki działań grupy, ich rówieśniczki. W wypadku kolejnych pokoleń kobiet współpracujących z Łodzią Kaliską sytuacja trochę się zmienia. Też kobiecość jest inaczej przez nie definiowana.
A.M.: Czyli w stanie wojennym to było niemalże równouprawnienie, a w latach 90., gdy kobiety zamykano w lodówkach Coca-Coli i „kręciły lody” z Łodzią Kaliską, to już było dużo bardziej hierarchiczne, mężczyźni patrzyli i używali kobiet?
A.L.: Chyba w tym konkretnym przypadku można tak powiedzieć. Kiedyś to były sytuacje rodem z akademika, gdzie ludzie robili różne rzeczy, żeby wyrwać się z szarzyzny stanu wojennego. Inne powody kierowały towarzyszkami grupy z lat 90. To był też inny rodzaj relacji między artystami a Muzami właśnie. Warto też dostrzec, że wcześniejsze działania Łodzi Kaliskiej były bardzo spontaniczne, w ostatnich latach sesje są bardziej sformalizowane – są jakieś scenariusze, castingi, to wszystko, oczywiście pozornie, może prześmiewczo, ale jednak przypomina sesje reklamowe. Kobiety z Łodzi Kaliskiej z różnych pokoleń faktycznie mają różny stosunek do swojego ciała. Można tu przeciwstawić sobie Starą Zofię, której oni nigdy nie namówili na sesję rozbieraną, i Izę Bartnicką, która rozbierała się bardzo chętnie. To wynika z różnego postrzegania siebie, swojego ciała, swojej kobiecości w kontekście relacji społecznych. Iza Bartnicka jest tego przykładem – ona dobrze wie, dlaczego się rozbiera i nie ma z tym problemu. Łodzi Kaliskiej nie pozują kobiety, które są zawodowymi modelkami, raczej „naturalne” kobiety, ale z dużą świadomością siebie i swojego ciała.
A.M.: Ale czy one nie mają tej potrzeby „bycia oglądaną”? Czy to nie jest ekshibicjonistyczne? 

A.L.: Myślę, że to są kobiety, które może nie chcą za wszelką cenę „zaistnieć”, jak to się teraz mówi, tylko raczej chcą uczestniczyć w czymś ważnym, ciekawym. Ładną historię opowiedziała mi Ania Krawczyk, która poznała Łódź Kaliską w pubie. Zaczepianie dziewczyn w pubie to dla tej grupy działanie typowe. Andrzej Kwietniewski przedstawił się Ani jako reżyser, który chciałby, żeby zagrała w jego filmie. I ona mówi później do swojej koleżanki: „Słuchaj Kasia, podszedł do mnie reżyser Andrzej Kwietniewski i będę grała w jego filmie!”. Teraz mówi o tym z dużą ironią, ale to pokazuje mechanizm „werbunku” dziewczyn do grupy, może trochę podstępny, ale bardzo dowcipny. Ani dwudziestodwuletniej dziewczynie, która przyjechała z małego do dużego miasta na studia – wydawało się fajne, że reżyser zwrócił na nią uwagę. A potem okazało się, że ten reżyser to Łódź Kaliska, i tak już zostało. Ale gdyby Ania nie miała poczucia humoru, pewnie oszustwo Kwietniewskiego by ją rozgniewało i nie zostałaby Muzą.

A.M.: Muzy jako aspirujące ekshibicjonistki, trochę opiekunki, towarzyszki, trochę artystki… 

A.L.: Tu dochodzimy do pytania o definicję „Muz” Łodzi Kaliskiej. Takie spłaszczające podejście właśnie było powodem, dla którego nakręciłam ten film, chciałam sprawdzić, kim one są rzeczywiście. Z filmu, mam nadzieję, wynika, że są ważne, że miały wpływ na grupę, ale wciąż chyba nie możemy ich zdefiniować w jednoznaczny sposób. Ten film można by zmontować na kilka sposobów, w tym co najmniej na dwa przeciwstawne. W jednym Muzy byłyby dziewczynami z castingu, a działania Łodzi Kaliskiej byłyby „gloryfikacją kobiecości”. W drugim, to byłyby osoby równe artystom, niezależne, którym bycie „Muzą” przeszkadza, bo czują się kimś więcej. Tu dotykamy palącej kwestii tego, co znaczy być kobietą, Muzą i jak te kobiety oceniają to, co same robią i to co robią inne. Jedne mogą ocenić pozowanie Łodzi Kaliskiej jako przejaw fałszywej świadomości na usługach patriarchatu. Ktoś inny o tym samym powie, że to proces emancypacji przez przyjemność, wychodzenia z cienia i odgrywania bardzo ważnej roli w sztuce. Z pewnością te kobiety wymykają się nie tylko tradycyjnej historii sztuki. A film to raczej zwrócenie uwagi na problem niż jego rozwiązanie. Muzy też przekraczają definicję Łodzi Kaliskiej, która wypowiada się o nich często jednoznacznie i dość obcesowo, a potem to jest powtarzane przez media, tymczasem w rzeczywistości sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, relacja nadrzędności i podrzędności zaczyna się chwiać.
A.M.: To prawda, jeśli spojrzeć na sztukę Łodzi Kaliskiej po obejrzeniu tego filmu, to mogłoby się okazać, że rachunek „Łódź Kaliska minus Muzy” jest bardzo niekorzystny dla tej grupy artystycznej.
A.L.: Pamiętaj, że Muz też by nie było bez Łodzi Kaliskiej. W życiu interesuje je coś innego, a sztuka jest dla nich rodzajem odskoczni. Dlatego pewnie towarzyszą artystom tyle lat. Dla mnie jako artystki to byłoby niemożliwe. Myślę, że podobne zdanie na ten temat ma Gosia Butterwick. Takie wejście w rolę Muzy byłoby niebezpieczne dla naszej sztuki i naszego bycia artystkami, tymczasem dla Muz towarzyszących przez dłuższy czas grupie jest to rodzaj inspirującej przygody.

•••

A.M.: Na koniec zapytam cię, czy nie myślałaś o zrobieniu filmu z nimi, tzn. z artystami? O Łodzi Kaliskiej chyba nie ma dobrego filmu, więc może też byli trochę zazdrośni o twój film o Muzach…
A.L.: Zastanawiałam się nad stworzeniem takiej sytuacji, w której oni mogliby się wypowiedzieć, ale to już jest pomysł na przyszłość i chyba jednak dla kogoś innego.