Jacek Michalak: Co aktualnie czytasz Wernerze?
Werner Jerke: Czytam zawsze jednocześnie niemiecką i polską książkę. Aktualnie Dracha Szczepana Twardocha − wielką sagę rodzinną rozgrywającą się na Śląsku − to moja lektura po polsku, zaś po niemiecku czytam książkę szwedzkiego pisarza Jonasa Jonassona Der Hundertjährige, der aus dem Fenster stieg und verschwand (wydana w Polsce pod tytułem Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął – przyp. J.M.).
J.M.: Wernerze, jesteś Niemcem, przez pierwsze 24 lata swojego życia mieszkałeś w Polsce, od ponad 30 lat żyjesz w Niemczech, świetnie mówisz po polsku, w Twoich zbiorach sztuki dominuje sztuka polska, opowiedz proszę o sobie. Zacznijmy od dzieciństwa.
W. J.: Urodziłem się w miejscowości Wielowieś na Górnym Śląsku, w rodzinie pochodzenia niemieckiego. Do siódmego roku życia mówiłem tylko po niemiecku, w moim domu rodzice mówili po niemiecku, z moją o trzy lata młodszą siostrą początkowo rozmawiałem także po niemiecku. Urodziłem się w tym samym domu, co moja matka. Ona jednak urodziła się w Niemczech, zaś ja − w Polsce.
J.M.: Kiedy i gdzie zacząłeś uczyć się języka polskiego?
W.J.: W 1964 roku, gdy miałem siedem lat, rozpocząłem naukę w I klasie szkoły podstawowej w Pyskowicach (oczywiście w polskiej szkole, mieszkaliśmy w Polsce). W mieście tym nieco wcześniej zamieszkała moja rodzina. Mieszkaliśmy na zwykłym osiedlu, sąsiadami byli głównie Polacy. Początki nauki w szkole były dla mnie bardzo trudne: szybko mu-siałem nadrobić braki i nauczyć się języka polskiego. Postanowiłem jednak pokazać wszystkim, że dam radę.
J.M.: Powiedz proszę kilka słów na temat swoich rodziców.
W.J.: Moi rodzice urodzili się na Górnym Śląsku, ich rodziny stąd pochodziły. Byli Niemcami. Po 1945 roku nie pozwolono im wyjechać do Niemiec, musieli zostać na Górnym Śląsku. Mówili o sobie, że są obywatelami polskimi narodowości niemieckiej. Gdy zakończyła się II wojna światowa, mój ojciec miał 16 lat, mama zaś 12. Nie znali języka polskiego, w ich domach mówiono po niemiecku. Mój dziadek i brat ojca w czasie wojny znaleźli się na froncie zachodnim i po 1945 roku nie wrócili na Górny Śląsk. Ojca wychowywała jego babcia, która zmarła w 1947 roku i mój ojciec w wieku 18 lat został zupełnie sam. Ojciec matki, który był młynarzem, ze względu na wiek nie został powołany do wojska. Nie mógł wyjechać z Górnego Śląska. Moi rodzice dorastali w trudnych czasach, nie zdobyli właściwego wykształcenia, zresztą nie mieli szans go zdobyć − zaczynali naukę języka polskiego po wojnie, między sobą mówili po niemiecku. Moja matka początkowo pracowała w Hucie Łabędy, potem zajęła się domem i wychowaniem siostry i mnie, ojciec ze swojej pracy utrzymywał naszą rodzinę. Po wojnie niemieckojęzycznych mieszkańców Górnego Śląska traktowano jak obywateli drugiej kategorii, przezywano nas szwaby, zdarzały się akty przemocy wobec nas.
J.M.: Co zapamiętałeś z okresu szkoły podstawowej w Pyskowicach?
W.J.: Jak wspomniałem, początki w szkole były bardzo trudne. Dzisiaj myślę, że silna chęć przezwyciężenia tych trudności spowodowała moje zainteresowanie polską historią, kulturą i literaturą. Po skończeniu I klasy szkoły podstawowej naukę w II klasie kontynuowałem w nowo wybudowanej szkole tysiąclecia w Pyskowicach, która znajdowała się blisko osiedla, na którym mieszkaliśmy. Moja szkoła podstawowa we wrześniu tego roku będzie obchodziła 50-lecie istnienia. Kilka dni temu zostałem zaproszony przez organizatorów uroczystości jubileuszowych, nie tylko do uczestnictwa w zjeździe z tej okazji, ale także do napisania tekstu do okolicznościowej publikacji. Zaprosił mnie Błażej Kupski, jeden z obecnych nauczycieli, który jest także dziennikarzem śląskiej redakcji Gazety Wyborczej, a prywatnie synem jednej z moich nauczycielek. Bardzo ucieszyło mnie to zaproszenie. W mojej klasie, w podstawówce było więcej niemieckich Ślązaków, ale oni wszyscy byli bardziej zasymilowani niż ja, przez co było im łatwiej. Poza tym wielu z niemieckojęzycznych Ślązaków zdecydowało się zostać Polakami.
J.M.: Po skończeniu podstawówki kontynuowałeś naukę w pyskowickim liceum…
W.J.: Moi rodzice rokrocznie składali podanie o pozwolenie na wyjazd do Niemiec, ale za każdym razem dostawali decyzję odmowną, tak więc po podstawówce zacząłem naukę w jedynym liceum w Pyskowicach. To była ciekawa szkoła. Działał w niej od 1966 roku klub filmowy Jaś, założył go nauczyciel chemii Jan Soliński. Klub był bardzo aktywny, wyjeżdżaliśmy na różne festiwale i przeglądy filmowe, zdobywaliśmy wiele nagród. Łódź odwiedziłem po raz pierwszy na początku lat siedem-dziesiątych ubiegłego stulecia, w związku z działalnością w klubie filmowym. W połowie liceum zrealizowałem kreskówkę Zakład, którą pokazano na festiwalu filmów animowanych w Bielsku-Białej. To był krótki, jednominutowy film z prostą fabułą: do nienazwanej fabryki wchodzili uśmiechnięci ludzie, a po zakończeniu pracy wychodzili jeden za drugim ludzie ze spuszczonymi głowami, zaś kamera pokazywała szyld z napisem „szkoła”. Była to satyra na ówczesne szkolnictwo, gdzie niechętnie widziano indywidualistów, promowano przeciętność i wszystkich chciano ulepić na jedną modłę.
J.M.: Zainteresowania sztuką nie wyniosłeś z domu. Domyślam się, że Twoi rodzice nie mieli czasu na sztukę, raczej koncentrowali się na zapewnieniu Tobie i Twojej siostrze warunków do nauki i rozwoju. Skąd pojawiło się Twoje zainteresowanie sztuką?
W.J.: W siódmej klasie szkoły podstawowej miałem wypadek samochodowy, w następstwie którego spędziłem trzy miesiące w szpitalu w Opolu. Wtedy w szpitalach nie było telewizorów, pozostawały jedynie książki do czytania. Czytałem szybko, biblioteka szpitalna nie była zbyt bogata. Gdy przeczytałem już wszystkie młodzieżowe książki z biblioteki, jakie czyta czternastolatek, bibliotekarka przyniosła mi książkę o francuskim chłopcu, którego matka zmuszała do malowania. Wkładała wiele wysiłku w zainteresowanie go sztuką, aż w końcu został on artystą − chłopcem tym był Maurice Utrillo. Po latach, gdy już miałem prywatną praktykę lekarską i mogłem sobie pozwolić na zakup dzieł sztuki, kupiłem w londyńskim Sotheby’s jedną akwarelę Utrillo. Później kilka razy wypożyczałem ją na wystawy w Japonii. Dzisiaj myślę, że Utrillo to początek mojego zainteresowania sztuką. W podstawówce zbierałem monety, przedwojenne polskie monety. Ciekawiło mnie, kto jest na monecie, jaka była jego historia. Tak zaczęło się moje zainteresowanie historią Polski. Potem w liceum był klub filmowy, bardzo ważny etap w moim życiu. Zawsze chciałem studiować reżyserię w Szkole Filmowej w Łodzi, ale aby się tam dostać, należało najpierw skończyć inny kierunek. Interesowała mnie także geografia. Od dziecka byłem zakochany w Krakowie, więc po maturze zdawałem na ten kierunek na Uniwersytecie Jagiellońskim, dostałem się i w 1976 roku rozpocząłem studia. Instytut Geografii UJ mieścił się przy Grodzkiej, na samym końcu tej ulicy, w dawnym arsenale Władysława IV − w trakcie zajęć z okien widziałem Wawel. Jak mieszkasz w tak wspaniałym mieście jak Kraków, na każdym kroku obcujesz ze sztuką i ciekawą architekturą. Cztery lata spędzone w Krakowie bardzo wzmocniły moje zainteresowanie sztuką.
J.M.: Do łódzkiej Filmówki jednak nie zdawałeś.
W.J.: W 1978 roku siostra z ojcem wyjechała odwiedzić rodzinę w Niemczech, nie wrócili do Polski, ja zostałem z mamą w Polsce. Chcieliśmy też wyjechać do rodziny w odwiedziny, ale nie dostaliśmy pasz-portów. W 1981 roku skończyłem studia i wkrótce potem pozwolono mi wyjechać wraz z mamą do Niemiec. Rok 1981 to był niesamowity rok w Polsce. To był także rok, który zapoczątkował nowy rozdział w moim życiu.
J.M.: Wyjeżdżając w 1981 roku z Polski, posiadałeś już jakieś dzieło sztuki?
W.J.: Zabrałem z sobą kilka książek o sztuce, które miałem. Pierwszą pracę kupiłem trzy lata później, gdy mieszkałem już w Niemczech.
J.M.: Co się zdarzyło w Twoim życiu bezpośrednio po wyjeździe z Polski? Jak odnalazłeś się w Niemczech?
W.J.: Wyjechaliśmy z mamą do Recklinghausen w Zagłębiu Ruhry, tam zresztą mieszkała cała moja rodzina. W tym rejonie około ¼ populacji ma jakieś polskie korzenie, dzisiaj nie wszyscy sobie to uświadamiają. W tutejszym slangu jest wiele zapożyczeń z polskiego, na przykład często można usłyszeć słowo: „piniądze”. Moja żona ma pięć kuzynek, z których każda ma nazwisko kończące się na -ski, ich mężowie są Niemcami urodzonymi w Niemczech. Moja żona jako jedyna z tej szóstki nosi typowe niemieckie nazwisko, mając za męża Niemca urodzonego w Polsce. Choć tutaj wiele spraw jest bardziej skomplikowanych, niż wygląda na pierwszy rzut oka, to jednak jest to miejsce, które stwarza wiele możliwości. Wiosną 1983 roku zacząłem studia medyczne na Uniwersytecie w Bonn, wcześniej jeden semestr spędziłem na Uniwersytecie w Aachen, ale szybko doszedłem do wniosku, że chcę jednak studiować medycynę i pożegnałem się z Aachen. Ponieważ musiałem pracować, skończyłem medycynę z małym, jednosemestralnym poślizgiem w 1990 roku. Aby móc się utrzymać, pracowałem w trakcie przerw semestralnych, pracowałem w weekendy w szpitalu. W tym czasie poznałem żonę Dagmar, z którą pobraliśmy się pod koniec moich studiów.
J.M.: Swoją pierwszą pracę kupiłeś jeszcze jako student medycyny?
W.J.: Wspólnie z Dagmar staraliśmy się odwiedzać Polskę dwa razy w roku. Dagmar od lat podziela to moje zainteresowanie sztuką. Relacja pomiędzy marką niemiecką a polską złotówką w latach osiem-dziesiątych pozwalała nawet niewiele posiadającemu niemieckiemu studentowi na zakupy prac w Polsce. Pierwszą kupioną przeze mnie pracą był Wodnik Witolda Pruszkowskiego. Przesiąknięty Krakowem zacząłem od drobnych zakupów prac z okresu Młodej Polski, rysunków Matejki, Wyspiańskiego. Muzeum Sztuki w Łodzi odwiedziłem dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Pierwszą pracą polskiej awangardy, jaką kupiłem, był rysunek autorstwa Władysława Strzemińskiego.
J.M.: Do Polski wróciłeś na rok, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Co było przyczyną Twojego powrotu?
W.J.: Po skończeniu studiów pracowałem przez trzy lata w prywatnej klinice. W trakcie tej pracy, na konferencji w Niemczech spotkałem wybitnego okulistę prof. Adriannę Gierek. Zapytałem, czy nie mógłbym odbyć stażu w prowadzonej przez nią klinice w Katowicach. Zgodziła się i tak przez rok miałem okazję u niej się szkolić. To był bardzo ciekawy rok. Po pobycie w Katowicach pracowałem jeszcze przez rok w klinice w Bochum, by następnie odkupić prywatną praktykę medyczną w Herten, mieście sąsiadującym z Recklinghausen. Później dokupiłem kolejną praktykę i rozwinąłem swoją klinikę okuli-styczną. Dzisiaj zatrudniam w niej trzynaście osób.
J.M.: Czemu wybrałeś tę dziedzinę medycyny?
W.J.: To fascynujący kierunek, oko odbiera sztukę i kieruje wrażenia wzrokowe do mózgu. Okulistyka przeznaczona jest dla estetów.
J.M.: Poza pracą zawodową, kolekcjonowaniem sztuki rozwijasz jeszcze jedną swoją pasję.
W.J.: W trakcie studiów w Bonn często odwiedzałem wraz z kolegami okoliczne miejscowości, zainteresowałem się winiarstwem. Gdy posiadałem już odpowiednią ilość pieniędzy, zainwestowałem w winnice nad rzeką Ahr. Od 5 lat produkuję wino. Corocznie zapraszam jednego z polskich artystów, aby zaprojektował etykietę dla kolejnego rocznika win, które produkuję.
J.M.: Twoja kolekcja liczy dzisiaj około 600 obiektów. Za każdym zakupem kryje się jakaś historia. Którą z transakcji szczególnie wspominasz?
W.J.: W swojej kolekcji mam około 100 książek, w tym wiele druków awangardowych z lat dwudziestych minionego wieku. Prace, jakie posiadam w swoich zbiorach, zaliczyłbym do trzech grup: polskiej awangardy lat 20. i 30. XX wieku, École de Paris oraz prace powstałe po 1960 roku. Wśród około 500 eksponatów, jakie posiadam, dominuje sztuka polska. Sam dokonuję wyboru, kolejny zakup musi pasować do tego, co już jest w kolekcji. Uważam, że kolekcjoner to także artysta. Oczywiście słucham, co mówią kuratorzy, historycy sztuki czy galerzyści, staram się dużo oglądać, rozmawiać z artystami, ale decyzję podejmuję sam. Dużo nauczyłem się od nieżyjącej od kilku lat Janiny Ładnowskiej. Nasza znajomość trwała kilka lat. Odwiedziła mnie w moim domu w 2003 roku, gdy przyjechała do Zagłębia Ruhry w związku z przygotowywaną w Muzeum Sztuki w Łodzi indywidualną wystawą Norberta Thomasa. Mówiąc o mojej kolekcji, chcę wspomnieć także o Konradzie Szukalskim. Cenię sobie znajomość z nim i nasze rozmowy na temat sztuki. Lubię kupować prace od żyjących artystów. Miło wspominam zakup prac od Edwarda Krasińskiego, mam kilka jego prac. Będąc w mieszkaniu Edwarda Krasińskiego, miałem wrażenie, że jestem u artysty w Paryżu na początku XX wieku. Panował u niego inspirujący nieład, bałagan. Zawsze tak sobie wyobrażałem pracownię artysty. W mieszkaniu tym wcześniej mieszkał Henryk Stażewski. Spotkanie z Edwardem Krasińskim wywarło na mnie wielki wpływ, wpłynęło na rozwój moich kolekcjonerskich zainteresowań.
J.M.: Wernerze, Twoje największe rozczarowanie związane z zakupami sztuki.
W.J.: Spóźniłem się i nie udało mi się kupić rzeźby przestrzennej Katarzyny Kobro z lat 1927-1931.
J.M.: Z jakich prac ze swojej kolekcji jesteś najbardziej zadowolony, które Cię najbardziej cieszą?
W.J.: Posiadane przeze mnie prace Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego.
J.M.: Prace z Twojej kolekcji podróżują po świecie, są prezentowane w różnych miejscach, którą z takich prezentacji szczególnie wspominasz? Dodam, że my poznaliśmy się przy okazji wypożyczenia z Twojej kolekcji pracy Samuela Szczekacza na indywidualną wystawę artysty, jaką pokazaliśmy jesienią 2012 roku w Atlasie Sztuki.
W.J.: W 2012 roku MoMA pokazała indywidualną wystawę prac Aliny Szapocznikow Sculpture Undone, 1955-1972. Wśród prezentowanych prac były dwie z moich zbiorów − rysunek i rzeźba Aliny Szapocznikow. Byłem wraz z żoną na otwarciu wystawy. To ekscytujące być w takim miejscu i widzieć obok prac informację, że pochodzi ona z mojej kolekcji.
J.M.: Rozpocząłeś budowę muzeum, w którym znajdą miejsce Twoje zbiory. Proszę, powiedz coś więcej na ten temat.
W.J.: O stworzeniu muzeum myślałem od lat. Prace z mojej kolekcji były prezentowane przez lata w różnych miejscach ma świecie. Zawsze chciałem je pokazywać w Niemczech. Trwa już budowa mojego muzeum, powstaje ono w centrum Recklighausen w sąsiedztwie Muzeum Ikon. Na działce, na której budowane jest moje muzeum, kiedyś stał bezwartościowy architektonicznie dom z lat trzydziestych minionego stulecia. Muzeum powinno rozpocząć działalność na jesieni 2015 roku. Obok prezentacji prac z moich zbiorów zamierzam prezentować także wystawy czasowe. Mam dobre kontakty z polskimi galeriami. Wiele osób mi kibicuje: rodzina, moje współpracownice z kliniki, moi pacjenci, a także burmistrz Recklinghausen.
J.M.: Czy miasto zamierza partycypować w kosztach powstania i utrzymania Muzeum Jerke? – z tego co wiem, taka będzie oficjalna nazwa.
W.J.: Tak, moje muzeum będzie nazywało się Muzeum Jerke. Wszystkie koszty związane z po-wstaniem i funkcjonowaniem muzeum pokrywam ja i będę pokrywał w przyszłości. Sam też zamierzam kierować tą placówką. Moje współpracownice z kliniki zadeklarowały chęć pracy w muzeum, bardzo się nim interesują. Jedna z nich interesuje się polską sztuką, ma sporą wiedzę. W Recklinghausen dużo mówi się o mojej kolekcji i muzeum, które buduję. Tutaj w Recklinghausen mieszkają moi rodzice, mieszka moja siostra ze swoją rodziną − są dumni z moich dokonań.
Rafał Bujnowski, “Curtains”, olej, płótno, tryptyk: 3 (55 x 55 cm), 2007, Kolekcja dra Wernera Jerke, fot. Dominik Szwemberg
J.M.: Jak duże będzie Muzeum Jerke?
W.J.: Nie takie duże, 400 metrów kwadratowych. Jak wspomniałem, sam je finansuję poprzez Jerke Art Foundation. Fundacja będzie zarządzała Muzeum Jerke.
J.M.: Czy masz jakieś marzenie wystawiennicze?
W.J.: Tak, jestem zafascynowany polską awangardą. Chciałbym w Muzeum Jerke pokazać obok siebie polską i niemiecką awangardę. Tutaj w Niemczech nie wspomina się o polskiej awangardzie, gdy mówi się o awangardzie wschodnioeuropejskiej.
J.M.: Jednak dzięki Twoim fascynacjom w ubiegłym roku niemiecki widz miał okazję zobaczyć prace takich polskich artystów jak: Henryk Berlewi, Karol Hiller, Henryk Stażewski, Władysław Strzemiński, Teresa Żarnowerówna, Samuel Szczekacz, Maria Jerema, Edward Krasiński, Roman Opałka, Marek Piasecki, Alina Szapocznikow, Andrzej Wróblewski.
W.J.: Tak, to prawda. W ramach Quadriennale Düsseldorf 2014 w Instytucie Polskim pokazano część moich zbiorów. Wystawa zatytułowana Kompozycje idealnie zrównoważone, organicznie abstrakcyjne. Polska awangarda była spotkaniem ze sztuką polskiego konstruktywizmu, który zachwyca idealnie zrównoważonymi, geometrycznymi kompozycjami, a także z organiczną abstrakcją − sztuką intymną, żyjącą własnym życiem. Konstruktywizm i abstrakcjonizm miał swoich ciekawych polskich przedstawicieli.
J.M.: Czy posiadasz jakiekolwiek polskie odznaczenie?
W.J.: Nie, jeszcze nie (śmiech).
styczeń 2015 roku