Anna Żebrowska: Karierę fotografa zawdzięcza Pan zatem komunałce w Petersburgu?
Alexej Titarenko: To jeszcze był Leningrad, bo urodziłem się w roku 1962. Mieliśmy 15-metrowy pokój, gdzie poza rodzicami i mną mieszkała babcia i ciocia z mężem. W sąsiednich pokojach gnieździli się inni ludzie. W mojej rodzinie wszyscy dorośli pracowali – wychodzili rano i wracali wieczorem. Rodzice, matematycy, wyliczyli, jak zająć mi czas, żebym się nie włóczył po szkole. W pobliskim Pałacu Kultury im. Kirowa zapisali mnie do biblioteki, szkoły muzycznej, na język francuski, do kółka szachowo-warcabowego i kółka fotograficznego. W bibliotece odrabiałem lekcje, czytałem i szedłem stamtąd na inne zajęcia. W rezultacie fotografią zaraziłem się na serio.
A.Ż.: Chyba też miastem, które króluje w Pańskich pracach.
A.T.: Kiedy byłem mały, myślałem, że architektura Petersburga to dekoracja z jakiejś bajki. Wspaniałe domy na Wyspie Wasiljewskiej, gdzie mieszkaliśmy, miały magiczne nazwy i tajemnicze szyldy z niezrozumiałymi znakami. Każdy szyld pachniał inaczej, niektóre bardzo apetycznie. Tak mnie to intrygowało, że już jako czterolatek sylabizowałem: mle-ko, cu-kier-nia… Budziłem się bardzo wcześnie, więc rodzice nauczyli mnie czytać i wieczorem kładli mi koło łóżka stos książek dla dzieci. Od piątej rano czytałem, póki nie zbudzili się pozostali domownicy. Notabene, uwielbiałem Lokomotywę Tuwima i jego śmieszne wiersze. Dzięki lekturom wyobraźnia się rozwijała, a że nie umiem rysować, swój zachwyt miastem utrwalałem aparatem fotograficznym.

A.Ż.: Pamięta Pan, jaki to był aparat?
A.T.: Komsomolec z dwoma obiektywami. Leżał w domu, rodzice już go nie używali, bo w modzie były zorki. Niezły, zwłaszcza jako lustrzanka, choć prymitywny – nie miał funkcji ustawienia ostrości. Następny był Lubitiel. A pierwszy profesjonalny, marki Pentacon SIX TL, kupiłem po powrocie z wojska. Uczelnię skończyłem z dyplomem fotografa i filmowca, potem musiałem odbębnić półtora roku służby wojskowej i po wojsku nie znalazłem pracy w zawodzie. Miałem już żonę i dziecko, musiałem utrzymywać rodzinę. Marzyło mi się kręcenie filmów, ale zamiast tego w 1986 roku wyjechałem w ekspedycję geologiczną jako pomocnik techniczny. To była wyjątkowo udana ekspedycja – jeden z geologów odkrył w Karelii rudę uranu i wszyscy dostaliśmy premie – sprawiedliwie, po radziecku. Ja – aż 800 rubli! Kupiłem Pentacona i jeszcze zostało na życie. Z ekspedycji mnie wyrzucono, bo przestałem chodzić do pracy, biegałem tylko po mieście z aparatem. Zatrudniłem się na politechnice jako instruktor koła fotograficznego. Studenci po południu szli do domów, a ja eksperymentowałem w ciemni. Tak zrodził się cykl Nomenklatura znaków.


A.Ż.: Detale rodzimego pejzażu nie mają tu nic z romantycznej bajki. Szyldy zardzewiały i reklamują produkty, których nie ma w sklepach. Szczytne hasła umieszczono w prześmiewczym kontekście. Z Lenina obłazi farba olejna, dyskobolce odpadło ramię, przodownik pracy wygląda jak zbir. Zabite okna, podwórza-studnie, domy ustawione na głowie.
A.T.: Fotomontaże z Nomenklatury znaków powstawały na pograniczu dwóch epok, w latach 1986-1991. Utrwalałem relikty zastoju Breżniewa w czasach reform Gorbaczowa. Rozpadające się imperium było jeszcze straszne, ale już komiczne. Ludzie przekształceni w propagandowe znaki – proletariuszy, kołchoźników, pionierów – z obiektów szacunku zmienili się w obiekty szyderstwa. Okaleczone figury ze śladami manii wielkości stały wokół stadionu Instytutu Sportowego im. Lesgafta, to prestiżowa uczelnia… Długo szukałem formy, która obrazowałaby ówczesny stan państwa: w ideologii ferment, w sklepach pustki, w głowach chaos. Nakładałem na siebie klatki błony filmowej lub wklejałem w szary pejzaż jakiś kpiarski element. Nie miałem nadziei, że kiedykolwiek będę mógł ten cykl wystawić, rozdawałem znajomym odbitki wraz z fragmentami powieści Dostojewskiego Wspomnienia z domu umarłych. Po raz pierwszy pokazałem Nomenklaturę znaków w Leningradzie, na półlegalnej wystawie, wiosną roku 1989. Potem objechała wiele krajów, eksponowano ją w paryskim Palais de Tokyo, w Luksemburgu, Biarritz, Muzeum Rosyjskim w Petersburgu.

A.Ż.: Sztuka sztuką, a co z chlebem powszednim?
A.T.: Nomenklatura znaków nieoczekiwanie pozwoliła mi stanąć na nogi, także materialnie. W 1989 otwarto granicę i pojechałem do Paryża. Rodzice mieli tam przyjaciółkę, autorkę francuskich przewodników po Rosji. Odwiedzała nas wielokrotnie, a widząc, że pasjonuję się fotografią, podarowała mi album dadaistów. Kolaże dadaistów przewróciły wyobrażenia nastolatka o tym, czym może być fotografia. Zrobiłem serię zdjęć Petersburga Dostojewskiego, poczynając od domu lichwiarki, którą zarąbał Raskolnikow w Zbrodni i karze. Uwieczniałem ciemne podwórka, dziurawe jezdnie, mury, z których sypał się tynk, alkoholików w kolejce do punktu skupu butelek. Odbitki ciąłem nożyczkami, układałem jak puzzle, naklejałem i znowu fotografowałem. Zaniosłem sześć takich kompozycji do „Zierkała”, elitarnego klubu fotografów. „Zuch, rozumiesz naszą rzeczywistość!” – powiedzieli brodaci mężczyźni i od razu przyjęli mnie – 13-latka! – na członka, choć teoretycznie obowiązywał staż kandydacki. Uczestniczyłem we wspólnych wystawach i co miesiąc płaciłem rubla składki.
A.Ż.: Na co?
A.T.: Na alkohol, który spożywali na zebraniach ci brodacze. Ponieważ nie miałem własnych pieniędzy, rubla dawała mi babcia. Za to, że się dobrze uczyłem i nie plątałem pod nogami na naszych 15 metrach kwadratowych. Spotkania klubu „Zierkało” odbywały się raz na tydzień i nie mogłem się ich doczekać. Rozmawiano nie tylko o kompozycji obrazu, nowinkach artystycznych i wystawach. W ZSRR fotografia była sposobem rozpowszechniania zakazanej literatury. Nie było ksero-kopiarek, a te, co były, kontrolowało KGB. Dlatego powieści Sołżenicyna czy Doktora Żywago Pasternaka fotografowano strona po stronie i rozprowadzano w formie odbitek. W klubie wymieniano się książkami lub ich kopiami na kliszach. Przychodzili malarze awangardyści sfotografować obrazy, bo robili ręczne katalogi swoich wystaw w mieszkaniach. Wszyscy członkowie klubu byli geniuszami, wszyscy dużo palili, pili, przeklinali i totalnie gromili ustrój. Jako 15-latek byłem obkuty politycznie, znałem dysydencką literaturę, dlatego Nomenklatura znaków była świadomym krzywym spojrzeniem na reżym. Pojechałem z tym cyklem do Paryża, a francuska znajoma pokazała kolaże szefowi galerii Drouart. To galeria z tradycjami, istnieje do dzisiaj. Spodobały mu się i zrobił mi wystawę.
A.Ż.: Koniec lat 80. był triumfalnym pochodem rosyjskich artystów po Europie. Zachód wielbił Gorbaczowa za demontaż totalitaryzmu.
A.T.: Akurat w listopadzie, kiedy burzono mur w Berlinie, w centrum Paryża, tuż koło Opery, galeria Drouart zrobiła wernisaż Nomenklatury znaków. Idealnie wstrzeliłem się w czas. Wystawa wzbudziła zainteresowanie, nawiązałem mnóstwo znajomości, a poza tym moje prace zostały sprzedane. Jacyś ludzie przemycili dla mnie pieniądze do ZSRR. Wymieniłem na czarnym rynku franki na ruble – przebicie było takie, że kupiłem mieszkanie i jakiś czas mogłem zająć się wyłącznie fotografią.

A.Ż.: Pana wizytówką firmową stał się następny cykl – „Miasto cieni”. Tu już nie ma ironii, zniknęli ludzieznaki. Jest bezkształtna masa, dłonie bezradnie chwytają żelazną poręcz. Śnieżna nawałnica potęguje wrażenie katastrofy, końca świata.
A.T.: Imperium się rozpadło, stanęły fabryki, nie wypłacano pensji i większości ludzi usunął się grunt spod nóg. Pomoc humanitarną, jedzenie i lekarstwa, które przysłał nam Zachód, rozkradziono, w czym maczał palce ówczesny zastępca mera, Władimir Putin. W Petersburgu, gdzie część mieszkańców pamiętała blokadę, wybuchła wręcz panika, ze sklepów zniknęły nawet sól i zapałki. Wydało mi się niemoralne nadal szydzić z martwego niedźwiedzia, skoro upadek reżymu zamiast wyzwolenia przyniósł chaos, bezprawie, tragedie. Pomyślałem, że tę atmosferę najlepiej oddaje aura długiej petersburskiej zimy. Ustawiłem aparat przy wejściu na stację metra Wyspa Wasiljewska. Fotografowałem w godzinach szczytu, kiedy do metra walił tłum. Odsłaniałem migawkę na trzy minuty, dlatego każdy człowiek, i każdy przedmiot, który w tym czasie trafiał w kadr, pozostawiał ślad. Z setek takich przypadkowych ujęć wybrałem potem kilkanaście i poddałem je obróbce w ciemni. Niektóre detale zaakcentowałem, pewne partie tła celowo zatarłem, rozmyłem. Skończyłem tę serię w roku 1994.

A.Ż.: Taka ręczna robota jest okropnie żmudna i chyba kosztowna?
A.T.: Na moje szczęście w roku 1992 dyrekcja Muzeum Rosyjskiego w Petersburgu uznała, że fotografia to też sztuka, należy ją wystawiać i włączać do kolekcji. Rok później Muzeum pokazało moją Nomenklaturę znaków i kupiło kilka prac. Zapłacili około sto dolarów, wtedy w Rosji była to przyzwoita sumka, moja żona zarabiała w bibliotece równowartość trzech dolarów. Kuratorka wystawy, Katia Andriejewa, została wkrótce szefową Centrum Sztuki Współczesnej, zorganizowanego przez Fundację Sorosa. Rozmawialiśmy o moich planach i Katia zaproponowała, że poszuka mi sponsorów na Zachodzie. W Lozannie trafiła na grant banku Rotschilda, przeznaczony dla Europy Wschodniej i zarekomendowała mnie. Wkrótce zadzwoniono z banku, dowiedziałem się, że grant dotyczy problematyki pokoju na świecie. Na pytanie, czy mogę wykonać serię prac o światowym pokoju, odparłem, że oczywiście mogę. Dobrze znam język francuski, ulubionego Marcela Prousta czytam w oryginale. Najtrudniejsze okazało się przekazanie pieniędzy ze Szwajcarii do Rosji, ale jakoś to pokonano. W 1993 otrzymałem solidny zastrzyk finansowy, który pozwolił mi ukończyć Miasto cieni.

A.Ż.: Jak to się miało do światowego pokoju?
A.T.: Po otrzymaniu fotografii sponsorzy tak się zachwycili, że zapomnieli, jaki był tytuł grantu. Ufundowali mi następny grant, dzięki czemu spokojnie kontynuowałem pracę nad cyklem mniej dramatycznym Czarna i biała magia St. Petersburga. To ciąg dalszy tematu Petersburg Dostojewskiego. Tym razem nie sięgałem po formę kolażu, fotografowałem z otwartą migawką, płynnie przesuwając aparat. Na kliszy powstają wtedy maźnięcia jak na obrazie po dotknięciu pędzla. Pokazałem tę serię we wspaniałej Wielkiej Sali Filharmonii, w centrum Petersburga. Wynajem sali, oprawę fotografii, druk katalogu opłaciły Fundacja Sorosa i Muzeum Rosyjskie. Bardzo mi pomogli. Tak dotrwałem do roku 1998, kiedy to w Rosji nastąpił kolejny krach finansowy, banki zbankrutowały, ludzie stracili pieniądze. Znowu głód, chłód, chaos, babcie żebrzą u wejścia do metra. W Rosji nie ma dnia, żeby się człowiek nudził.
A.Ż.: Od roku 2005 mieszka Pan w Nowym Jorku.
A.T.: W Nowym Jorku i w Petersburgu, bo nadal mam tam mieszkanie i laboratorium. Rozpadło mi się małżeństwo, a drugą żonę znalazłem w Nowym Jorku. Nailya wyjechała do Stanów po upadku Związku Radzieckiego. Kierowała muzeum sztuki współczesnej w Birobidżanie, stolicy Okręgu Żydowskiego na Dalekim Wschodzie. Jak przestali wszystkim wypłacać pensje – emigrowała. Zna dobrze angielski, więc zatrudniła ją galeria reprezentująca w Nowym Jorku Michaiła Szemiakina. Zachodzili tam rosyjscy malarze, którzy szukali szczęścia za oceanem, Nailya zaczęła sprzedawać ich prace. Poznaliśmy się w roku 1997, miałem w Stanach wystawy, jeździłem tam co jakiś czas. Był długi romans korespondencyjny. Dostałem zieloną kartę, ale nie mogłem się zdecydować na przeprowadzkę z prozaicznego powodu – nie miałem w Nowym Jorku laboratorium. Oszczędzaliśmy, żeby kupić odpowiednie pomieszczenie. Żona prowadzi galerię, ma prawo do wyłączności na moje prace. Żyję na dwa domy, bo choć objechałem cały świat, nic mnie tak nie fascynuje jak Petersburg. Może jeszcze Hawana, która przypomniała mi Petersburg sprzed dwudziestu lat. Po ulicach jeździły stare samochody, a nieremontowane domy rozsypywały się w oczach.
A.Ż.: Titarenko to już dynastia fotograficzna.
A.T.: Mój 27-letni syn też jest fotografem, specjalizuje się w modzie, pracuje dla agencji reklamowych. Trochę mu pomogłem w nawiązaniu kontaktów, ale szybko stanął na nogi. Pracuje głównie w Moskwie.
A.Ż.: Jak się żyje wolnemu artyście na Zachodzie?

A.T.: Zachodni odbiorcy sztuki mają nieporównywalnie większe wymagania. Nie ma mowy o tym, żeby fotografia miała jakiekolwiek usterki, albo, broń Boże, pożółkła. Dla kogoś, kto wszystko robi ręcznie to dodatkowe obciążenie. Chociaż ja zawsze pedantycznie dbałem o jakość odbitek. Do Rosji przez kilka lat nie posyłałem prac na wystawy, bo z jednej wróciły pomięte, z załamaniami. Używam angielskiego papieru i błony filmowej, fotografuję szwedzkim aparatem marki Hasselblad 500 C/M z zeissowskim obiektywem. To limitowana seria, produkcji zaprzestano chyba w roku 1982. Lubię go, bo nie jest zależny od wahań temperatury. Można nim fotografować przy 50 stopniach mrozu, w upale i przy dużej wilgotności. Mocny aparat, niezawodny. Nieprzypadkowo Amerykanie wzięli go ze sobą na Księżyc. Kolekcjonerzy kupują moje fotografie w plastykowych koszulkach i sami je oprawiają. Mam prawo sprzedać dziesięć egzemplarzy każdej fotografii, ostatni egzemplarz jest zawsze najdroższy. Dwa zostawiam sobie jako artist’s proof i wykorzystuję je na wystawach.
A.Ż.: Gentlemani nie mówią o pieniądzach, co innego damy. Jak wysoko się Pan ceni?
A.T.: Według stawek amerykańskich moje prace są bardzo tanie, kosztują od dwóch do sześciu tysięcy dolarów. Jak mam za dużo zamówień, a nie mam czasu lub chęci robić odbitek – podnoszę cenę na daną fotografię. Nie narzekam: osiągnąłem status, kiedy od nikogo nie jestem zależny. Stać mnie na to, żeby wspomóc galerię żony, gdy ma mniejszy obrót, a musi opłacić wynajem i podatki. Stać mnie na pięćset dolarów miesięcznego ubezpieczenia zdrowotnego od osoby. A czasem Nailya wspomaga mnie w sytuacji, gdy dyrektor galerii ociąga się z wypłatą mojego honorarium. Kryzys światowy odczułem, lecz nie takie kryzysy przeżyłem w Rosji.
A.Ż.: Świetnie mówi Pan po angielsku.
A.T.: Zacząłem się uczyć angielskiego dopiero trzy-cztery lata temu, bo w Stanach po francusku nikt nie mówi. Zresztą cały świat, poza Francją, porozumiewa się już po angielsku, nie miałem wyjścia. Nastawiałem kasety w samochodzie, słuchałem radia. Teraz już za nic w świecie nie uczyłbym się nowego języka, ale cztery lata temu wykrzesałem z siebie trochę entuzjazmu. Myślałem: ludzie mają coś ciekawego do powiedzenia, a ja ich nie rozumiem, tak nie może być! Potem się okazało, że ludzie nic ciekawego nie mówią, lepiej było ich w ogóle nie słuchać, a z radia też płynie słowotok – wyłączam je zdecydowanym ruchem. Z żoną rozmawiamy po rosyjsku.
A.Ż.: Świat przeszedł na cyfrę i automatykę.
A.T.: A ja lubię atmosferę ciemni, dobrze się tam czuję. Zresztą moje prace dopiero w ciemni nabierają rumieńców – mówię to oczywiście w przenośni, bo kolorystyka fotografii jest bardzo przygłuszona. Czasem czytam w recenzjach, że uznaję tylko czerń i biel. Najwidoczniej recenzent widział odbitki tylko w Internecie lub na kiepskich reprodukcjach.
A.Ż.: Poza Petersburgiem ma Pan w dorobku dwa cykle „cudzoziemskie” – Wenecję i Hawanę. W Pana portfolio nie ma żadnej amerykańskiej fotografii?
A.T.: Bardzo długo pracuję nad każdym cyklem. Do Wenecji i Hawany jeździłem dwukrotnie, zrobiłem tysiące zdjęć, zanim zaakceptowałem kilkanaście odbitek. Po kilku dniach pobytu w Łodzi zdecydowałem się wystawić w Atlasie Sztuki „aż” dwie prace z tego miasta. Stany Zjednoczone, które fotografuję od kilkunastu lat, a mieszkam w nich od sześciu, odważę się pokazać dopiero jesienią. Być może.