W siódmej klasie podstawówki, podczas wycieczki do Kotliny Kłodzkiej, mój najlepszy przyjaciel Piotr zaskoczył mnie nieoczekiwanym wyznaniem: jestem komunistą! Nie pamiętam kontekstu rozmowy, ale pamiętam doskonale swoją reakcję. Odpowiedziałem bez wahania: ja też, ja też jestem komunistą! I była to pierwsza świadoma ideologiczna deklaracja, jaką złożyłem w życiu. Najistotniejszą chyba rolę w moim światopoglądowym wychowaniu odgrywał wówczas nauczyciel geografii i przysposobienia obronnego – Jan Tomczak. Był on surowym, ale sprawiedliwym wykładowcą. Z równą bezwzględnością traktował chłopców i dziewczynki, prymusów i matołków. Brak poprawnej odpowiedzi skutkował nie tylko pałą w dzienniku, ale i chłostą wymierzaną wskaźnikiem do mapy. To dzięki metodom pedagogicznym Tomczaka, pamiętam do dziś i nigdy nie zapomnę, że: ROW to Rybnicki Okręg Węglowy, stolicą Zairu jest Kinszasa, a największe bogactwo naturalne Surinamu stanowią boksyty.
Ataki okrucieństwa występowały u Tomczaka naprzemiennie z okresami względnej łagodności. Pan Jan otwierał wtedy przed nami serce i opowiadał długo i barwnie o swoich podróżach po najodleglej-szych zakątkach Kraju Rad. Relacje ilustrował często, jak byśmy dziś powiedzieli, prezentacjami multimedialnymi. Składały się na nie osobiście wykonane przez Tomczaka przezrocza, fotografie zaczerpnięte z oficjalnych materiałów dydaktycznych do klas VI-VIII oraz reprodukcje malarstwa batalistycznego. A wszystko to przeplatane, propagandowymi hasłami i wykresami danych wzrostu produkcji. W swoje opowieści Tomczak wplatał umiejętnie elementy doktryny marksistowsko-leninowskiej, a całość przekazu skierowana była proporcjonalnie: do naszych serc i umysłów.
Kiedy w ciemności sali lekcyjnej, nagle wyłaniały się przed nami bielejące po horyzont uzbeckie pola bawełny, potężne rakiety wzlatywały do gwiazd z kazachskich stepów, a dziecięce stópki pionierek i pionierów odbijały swoje ślady na złotych piaskach Soczi; kiedy Uralska Fabryka Wagonów po raz kolejny przekraczała plan, a stalowe kleszcze trzech pancernych korpusów zaciskały się wokół stłoczonej w kotle siódmej armii, wypełniał nas entuzjazm i radosne podniecenie. Kochaliśmy wtedy i Tomczaka, i ukochany przez niego największy kraj na Ziemi.
Drewniany wskaźnik, ilustrowany barwnymi slajdami wykład, plus szczypta dialektyki, okazały się absolutnie wystarczającymi narzędziami, by skłonić nas wszystkich nie tylko do wstąpienia do TPPR (Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) i HSPS (Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej), ale i do morderczego biegu w maskach gazowych i majowym słońcu na skraj Spółdzielni Produkcyjnej „Jedność”, gdzie przyczajeni w rowach melioracyjnych tkwiliśmy blisko 3 godziny w oczekiwaniu na wyimaginowanego wroga.
Tomczak miał niewątpliwy talent oratorski, cechowała go także absolutna pewność w kwestii głoszonych poglądów, ale zdecydowanie brak mu było żarliwości naszego księdza proboszcza. Na lekcjach religii, kapłan przemawiał z płomienną egzaltacją, jednak jego wywody pozbawione były zupełnie tak istotnych u naszego geografa elementów logiki i racjonalności. Kierował je wyłącznie do naszych serc i dzieci o sercach szczególnie wrażliwych lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. Najwrażliwsze serca w naszej klasie miały Alicja i Kasia. Alę ksiądz często brał na kolana i przytulał. Z troską i zachwytem badał też dłonie Katarzyny, cierpliwie namawiając, by porzuciła głupie rojenia o zostaniu nauczycielką polskiego, bowiem pisana jest jej wielka kariera pianistki. Ksiądz zdecydowanie faworyzował dziewczęta, a chłopców traktował z ledwo skrywaną niechęcia. Ta rażąca niesprawiedliwość sprawiała, że tkwiłem konsekwentnie na swoich skrajnie lewicowych pozycjach. Będąc zatwardziałym ateistą, opuszczałem msze święte, na które wysyłała mnie matka. Dostawałem za to w skórę od ojca, aktywnego członka PZPR, który nie widział w swoim postępowaniu najmniejszych sprzeczności.
Kiedy byłem w ósmej klasie, tuż po wakacjach popsuł się rzutnik do slajdów, a wkrótce potem epidiaskop. Mijały miesiące, a zamówione w centrali zaopatrzenia szkół części zamienne nie przychodziły.
W czasach, w których zdobycie papieru toaletowego czy żarówek o mocy przekraczającej 40W graniczyło z cudem, nikt się temu nie dziwił. Pozbawiony zaplecza technicznego Tomczak stopniowo tracił pewność siebie. Pojawiał się w szkole nieogolony i kilka razy zdarzyło mu się przysnąć na lekcji. Mimo że dalej terroryzował nas wskaźnikiem, nie wydawał już się tak groźny, a tym bardziej nieomylny. Komunizm utracił cały swój czar. Część moich koleżanek i kolegów szukała duchowego wsparcia u proboszcza, ale większość, w tym i ja, zmieniła się w cynicznych nihilistów.
Wracając do Alicji i Katarzyny: jak potoczyły się dalsze losy Ali − nie mam pojęcia. Kasia natomiast kontynuowała naukę w tym samym co ja Liceum imienia KEN w Bielsku-Białej. Nie nauczyła się grać na żadnym instrumencie i wybrała profil ogólny zamiast humanistycznego, co pozwalało domniemywać, że nie bierze pod uwagę studiów polonistycznych. Była zamknięta w sobie, cicha i małomówna, ale na dźwięk pewnych słów uruchamiała się natychmiast. Najważniejszym z nich było słowo „duch” a konkretnie „Duch święty”. Jesienią 1980 ro-ku spotkaliśmy się przypadkowo w pustym przedziale pociągu relacji Bielsko-Biała – Kraków, zwanym z racji rozwijanej na trasie prędkości (max 40 km/h) „strzałą południa”. Zorientowałem się wówczas, że moją koleżankę łączy z wyżej wymienionym duchem specyficzna współzależność: ona oddawała mu się całkowicie, w zamian otrzymując tzw. „charyzmaty”. Jednym z nich była umiejętność głębokiego wglądu w duszę znajdujących się w pobliżu osób. Umiejętność ta sprawiła, że dziewczyna mogła czytać ze mnie jak z otwartej księgi. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedziała, że jestem człowiekiem zagubionym i w gruncie rzeczy nieszczęśliwym, że pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny skutkiem czego mam zaniżoną samoocenę, a do Krakowa wybrałem się wyłącznie po to, by szukać wulgarnych rozrywek i topić smutki w alkoholu. Nasze spotkanie nie może być przypadkowe – stwierdziła. Powinienem jej zaufać, a wszystkie moje problemy zostaną rozwiązane. Ruch Odnowy w Duchu św. stanie się wkrótce moją nową rodziną.
Nigdy więcej nie będę już zagubiony i nieszczęśliwy.
Obserwując piękne dłonie Katarzyny, szczerze zazdrościłem Duchowi św. wpływu, jaki wywierał na moją współpasażerkę. Po dwóch godzinach podróży właściwie gotów już byłem ulec, gdy zniecierpliwiona moim wahaniem Kasia nieoczekiwanie zmieniła strategię. Zaczęła gwałtownie przestrzegać mnie przed konsekwencjami dalszego oporu. Groziła, że jeśli nie przejrzę na oczy i odrzucę ten wyjątkowy dar, który teraz mi oferuje, czeka mnie niszczący ogień nieudanych związków, piekło nałogów i lata bezowocnej szamotaniny. Fanatyzm Katarzyny, podobnie jak wcześniej irracjonalizm i seksistowska polityka księdza, zniechęciły mnie trwale do wszelkiej aktywności religijnej. Postanowiłem zająć się działalnością polityczną.
Był wrzesień osiemdziesiątego roku i karnawał Solidarności szybko się rozkręcał. Nastał czas radosnej bezideowości, która przetrwała stan wojenny i zaczęła zanikać dopiero w drugiej połowie dekady. W komunizm nie wierzył już nikt. Oficjalna państwowa ideologia ograniczała się do symbolicznego sztafażu, pustych rytuałów i dziwacznego „języka”, który należało opanować, jeśli się chciało robić karierę w aparacie władzy. Wybór ideowej tożsamości zastąpił prosty podział: my − społeczeństwo i oni – władza. Zasadniczo po obu stronach barykady rzeczywistość była postrzegana podobnie, a różnice dotyczyły jedynie jej oceny. Jak ujął to zgrabnie przesłuchujący mnie na okoliczność kolportażu wywrotowej prasy kapitan SB, Ryszard Janik: „jak my wam nie przypierdolimy, to Ruscy was zapierdolą”. W naszej dyskusji kluczowym faktem była oczywiście rola Ruskich, której istotnemu znaczeniu żaden z nas nie zaprzeczał.
Bezideowość nie oznaczała wcale, że w antykomunistycznej opozycji nie było „prawicy” i „lewicy”. (O ile dobrze pamiętam, Korwin-Mikke plótł podobne farmazony jak obecnie). Ale dla tzw. ogółu nie miało to większego znaczenia, jedynym istotnym pytaniem było: jak dobić komunę, którą wspierał już wyłącznie strach, konformizm i obojętność.
Pierwsze oznaki nowych czasów pojawiły się niepostrzeżenie.
Po 1985 roku w tzw. „drugim obiegu”, między literaturą piękną, filozofią i esejami historycznymi, coraz liczniej zaczęły pojawiać się, wcześniej niemal niewystępujące, dzieła z zakresu ekonomii. Zmieniały się intelektualne mody. Pod koniec lat osiemdziesiątych nikt już nie chciał dyskutować o Sołżenicynie, Herbercie ani Hannie Arendt. Na sam dźwięk słowa „Horkheimer” wszyscy odwracali się ze wzgardą. Towarzyskie powodzenie zapewniały już tylko dwa nazwiska: Friedman i Hayek. H a y e k i F r i e d m a n. To hasło otwierało drzwi na najbardziej nawet snobistyczne prywatki. Wystarczyło stwierdzić: „nie ma czegoś takiego jak darmowe obiady”, a każdy od razu chciał ci postawić piwo. Nigdy nie przeczytałem Drogi do zniewolenia, nie mówiąc już o Konstytucji wolności, ale co bardziej rozgarnięci znajomi wyłuszczyli mi zasadnicze idee tych dzieł: państwo jest złe, a rynek dobry. Jego niewidzialna ręka poprowadzi każdego, kto jest: zdolny, pracowity, inteligentny, uparty, elastyczny, obdarzony refleksem i otwarty na innowacje do zamożności osobistego spełnienia. Bogacenie się jest chwalebne i moralnie uzasadnione. Opory, jakie budzi w nas działalność obliczona jedynie na zysk, wynikają z lat indoktrynacji, jakiej byliśmy poddani w czasach realnego socjalizmu. Im więcej ludzi bogatych, tym mniej ludzi biednych i ta porażająca logika zawładnęła moją wyobraźnią. A poza tym − to już nie była ideologia! To było zwykłe, poprawne rozumowanie, od którego najwyraźniej odwykłem ciągle zaprzątając sobie głowę sprawami, nad którymi normalny człowiek w normalnym państwie w ogóle się nie zastanawiał.
Kiedy tylko Joanna Szczepkowska ogłosiła koniec komunizmu, po-rzuciłem głupie rojenia o zostaniu powieściopisarzem. Zarówno rodzi-na, jak i cała konstytuująca się właśnie nowa przestrzeń symboliczna, krzyczały, że przeznaczona mi jest wielka kariera w biznesie. Postano-wiłem sprytnie zainwestować ciężko zarobione na saksach dolary. Do spółki z kolegą otworzyłem hurtownię książek. Niestety, nasz biznes nie uwzględnił szybko zmieniających się trendów. Księgarnie w naszym mieście upadały jedna po drugiej, a my zostaliśmy z długami i połową nakładu dzieła: Husserl i poszukiwanie pewności. Znaleźliśmy wariata, który wziął Husserla za pół ceny, a uzyskane w ten sposób środki prze-znaczyliśmy na zakup 40 wiertarek od stojących na skraju bankructwa zakładów „Celma”. Niestety, z konceptu wypożyczalni elektronarzędzi zostały nici, bowiem odmówiono nam kredytu na cykliniarki. Odkuliśmy się trochę, sprzedając wiertarki ze znacznym zyskiem, ale wtedy nasza spółka rozpadła się z powodu licznych nieporozumień związanych z pozabiznesowym wykorzystaniem lokalu, w którym prowadziliśmy działalność. Za ostatnie 100 dolarów, które trzymałem na czarną godzinę, wykupiłem na własność zajmowaną wcześniej spółdzielczą kawalerkę. Rok później sprzedałem ją prywatnie za 1200 USD, spłaciłem większość długów i wynająłem trzypokojowe mieszkanie. Jako dobrze zapowiadający się biznesmen, musiałem żyć na odpowiedniej stopie. Niestety, nie miałem już pieniędzy na dalsze inwestycje. Imałem się dorywczych zajęć, ale i tak zalegałem z czynszem. Właściciel wypowiedział mi umowę najmu, a na domiar złego zaczynało nawiedzać mnie natrętne pytanie: a może jednak powinienem związać swoją przyszłość z literaturą? Szybko uznałem, że musi być to rodzaj nerwicowej obsesji odziedziczonej po matce, która zawsze w atakach histerii krzyczała, że zmarnowałem jej życie. Okoliczności zmusiły ją bowiem do zostania księgową, a ona od wczesnej młodości marzyła o pracy z upośledzonymi dziećmi. Po wielomiesięcznej kosztownej terapii udało mi się przekroczyć własne fantazje. W końcu pogodziłem się z myślą, że jestem: niezdolny, leniwy i mało inteligentny, że łatwo się zniechęcam, nie mam refleksu i myślę schematami. Niewidzialna ręka rynku pokazała mi środkowy palec. Rzeczywistość okazała się dla mnie zbyt wielkim wyzwaniem. Zacząłem się pogrążać: kolejne nieudane związki, liczne nałogi i lata bezowocnej szamotaniny, sprawiły, że z prawdziwym żalem wspominałem tak pochopnie odrzuconą ofertę Katarzyny.
Pominę tu szczegóły kolejnych deziluzji. Poprzestanę na wyznaniu winy: tak, błądziłem. Podobnie jak większość moich rówieśników zmieniałem poglądy, usiłując rozpoznać zmieniającą się rzeczywistość. Dziś wydaje mi się, że mocno stąpam po ziemi, a doświadczenie, jakie zdobyłem, chroni mnie przed pochopnymi deklaracjami.
Oczywiście, w pierwszym odruchu mam ochotę puknąć się w głowę, oglądając zbudowane wśród lepianek marmurowe sanktuaria Hejdara Alijewa. Trudno mi powstrzymać śmiech słuchając kołchozowego rapu Kseni Degielko. Ale zaraz się tego wstydzę. I jest to uczucie równie intensywne jak to, które wywołuje wspomnienie wierszy, jakie sam z zapałem deklamowałem na uroczystych akademiach związanych z rocznicą Rewolucji Październikowej czy bredni o podatku liniowym, które z przekonaniem wygłaszałem przy wódce podczas urodzin znajomego z Unii Wolności. Uświadamiam też sobie, że przy wygolo-nych młodzieńcach skandujących: „duma, duma, narodowa duma!” Ksenia jest uosobieniem zdrowego rozsądku i powściągliwości. Irracjonalna żarliwość księdza proboszcza, fanatyczna pewność siebie nauczyciela z podstawówki w latach mojej młodości nie były wcale powszechne. Dziś, podobne postawy otaczają mnie na każdym kroku. Byliśmy wściekli na komunistów i zomowców, mieliśmy dość kłamstwa i hipokryzji, ale natężenie złych emocji w tamtych, jednak zdecydowanie gorszych czasach, było nieporównywalnie mniejsze niż obecnie. Tylko strachu było znacznie więcej i znacznie mniej odwagi. Porównania mówiące o ówczesnej rzeczywistości jako o czymś nierealnym, rodem z powieści Franza Kafki, miały już status komunałów. Dziś rzeczywistość (w pewnym sensie) jeszcze bardziej przypomina surrealistyczny sen i wydaje mi się, że zaczyna brakować języka do precyzyjnego opisu tego stanu rzeczy. Karierę robi ostatnio termin „widmowość”, i może to jest właściwy trop? Postmodernizm wcale się nie skończył, ale wszedł raczej w swoją najostrzejszą fazę. W 1996 roku Alan Sokal, amerykański fizyk i matematyk, opublikował esej Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce grawitacji kwantowej. Tekst ten był zręczną mistyfikacją. Autor dowodził w nim, że wszelka rzeczywistość, nie tylko społeczna, ale przede wszystkim fizyczna jest w istocie tylko lingwistyczno-światopoglądowym konstruktem i „nie istnieje nic takiego jak zewnętrzny świat, którego właściwości są niezależne od dowolnej istoty ludzkiej, a nawet ludzkości jako całości”. Publikacja w znanym periodyku poświęconym studiom kulturowym została obliczona na wywołanie skandalu. Miał on obnażyć liczne nadużycia, jakich dopuszczają się współcześni post-modernistyczni myśliciele. Dzisiejsza Polska jest krajem urzeczywistnionej parodii Sokala. Odpowiedź na pytanie: „czy pień brzozy o średnicy 40 centymetrów jest w stanie przeciąć skrzydło samolotu lecącego z prędkością 240 kilometrów na godzinę?” wydaje się zależeć wyłącznie od politycznych zapatrywań ekspertów.
Jest to bardzo przygnębiające. I jeśli coś przywraca mi jeszcze nadzieję, to są to pojedyncze odruchy sprzeciwu − jak „odmowa” anonimowego oracza z białoruskiego kołchozu. Człowieka, który ignorując naciski władz i presję ideologii, postanowił zatrzymać swoją twarz dla siebie.
* Maciej Pisuk, pisarz, scenarzysta i fotograf. Absolwent Wyższego Zawodowego Studium Scenariuszowego przy PWSFTviT w Łodzi. Jest autorem scenariuszy filmowych i teatralnych, m.in. do filmu Jesteś Bogiem o historii zespołu Paktofonika oraz sztuki telewizyjnej Gwiazdy i los człowieka. Swoje teksty publikował m.in. w „Brulionie” i antologii – Macie swoich poetów. Od kilku lat realizuje dokumentalny cykl fotograficzny poświęcony mieszkańcom warszawskiej Pragi.