Podobno ekologiczny rozsądek (szczególnie na Wschodzie) podpowiada by bardzo długo, w milczeniu przyglądać się jak dookoła nas przyroda sobie świetnie radzi.
Jak cykl pór roku niezmienny niemal niczym koniunktura w ekonomii po ojcowsku, z surową troską przypomina różnym istotkom, że trzeba sobie radzić, trzeba się spieszyć, trzeba polować na okazję. Zapolujmy na globalny rozgłos stołecznej wystawy w Zamku Ujazdowskim. W tradycji Zachodu ta, wprost z własnej obserwacji płynąca mądrość, wcześnie, już w cyklu archaicznych „mitów o sukcesji” (jak nazywa to Martin L. West) osadziła się w „bajkowej” mitologii. Wystawę zrobił artysta z Melbourne, wystawa zdenerwowała ambasadę Chin, a zainteresowała ambasadę Australii. O czym jest wystawa? Nie ma rady, trzeba wrócić do mitu, zgodnie z którym najpotężniejszy z Tytanów, najmłodszy syn Gai i Uranosa – Kronos – najpierw kastruje ojca Uranosa (Hezjod tak sprawę przedstawia: “Kronos przemyślny, / wielki, tymi słowami przemówił do matki czcigodnej: Matko, to ja to dzieło – skorom obiecał – wykonam, nie dbam bowiem o ojca, którego mam w nienawiści, choć jest nasz – on pierwszy niegodne sprawy wymyślił” Teogonia, 167-172″), potem szybko okazał się tyranem o wiele gorszym od Uranosa, w końcu oszukany przez najbliższych musiał zwrócić (vomitio, vomere, to odruch napędzający każdą dłuższą koniunkturę) to co spośród tychże najbliższych zżarł. Porządek wypluwania odwrotny do ładu połykania wywrócił na nice cały rodzinny ład. „(… w hymnie do Afrodyty wprost mówi się o tym, że Hestia była najstarszym dzieckiem Kronosa, a mimo to, z woli Zeusa, stała się najmłodsza z całego potomstwa. Z kolei Zeus, urodzony najpóźniej, stał się najstarszy, a w każdym razie w Iliadzie powiada się, że jest on starszy od Posejdona.”(Martin L. West, op. cit., s. 395).
Dawno temu (dwieście lat co najmniej), z jakichś urojonych powodów stary, głuchy Goya na ścianie własnej jadalni namalował Saturna pożerającego dzieci. Obraz bardzo długo zostający w pamięci, w odróżnieniu od prac sympatycznego Australijczyka. Te drugie są bezkompromisowe ikonograficznie, prawdopodobnie wystarczająco wyraźne, by zwrócić na artystę uwagę, zapewnić odróżnialność i klikalność. Przynajmniej obrazy, także te malowane w nawiązaniu do obrazu Goi nie są dobrymi obrazami. To ciekawa z perspektywy widza (polityki kulturalnej) sytuacja, gdy oglądamy obrazy słuszne, ukazujące to, co sami myślimy, ale równocześnie nie dobre. Wcale nie znaczy to, że wystawa jest nie warta uwagi. Przeciwnie, jak się da, trzeba w wakacje przez Zamek Ujazdowski przejść. Można dowiedzieć się wiele o odrębności chińskiej ikonografii oraz historii, a także upewnić się, że pewne wątki są w sztuce tak samo uniwersalne i niejednoznaczne jak stare, zapomniane mity. Nie dowiecie się z tej wystawy jak będzie, gdy będzie już inaczej. Bo, że inaczej będzie gwarantuje nam wszystkim Chronos.
Nie ustalicie jakie będą nowe łańcuchy pokarmowe, nie upewnicie się jakie miejsce w nich zajmie wasze życie. Kogo będziecie karmić własną krwawicą, kto was będzie bezkarnie podgryzał.
Mimo to warto, choćby po to by wesprzeć sympatycznego artystę, który po warszawskiej dyplomatycznej awanturce (za Chiny Ludowe) nie uwolni się już od roli, którą sobie, być może lekkomyślnie, wybrał. Lekkomyślność w świece poukładanych wieloletnich strategii trzeba wspierać zawsze.
Na tle przez tysiące lat opowiadanych nagłych zwrotów, zaskakujących przetasowań hierarchii świata praca w dyplomacji (tej zawracającej uwagę na sztukę) wygląda na prostą robotę: jak oni przyjdą, to my nie przyjdziemy, jak oni przyszli, to i my przyjdziemy.
Oczekiwanie od komentatorów politycznych i dziennikarzy, że pomogą zrozumieć co oglądamy, na wystawie Australijczyka w Zamku Ujazdowskim jest równie sensowne jak wiara, że śmigający na wszystkie strony po morzu greccy kurierzy w epoce Hezjoda w chwilach flauty wzroku nie odrywali od Teogonii wyświetlanych na swoich jeszcze prymitywnych screenach i phonach (φόνος, φωνή? proszę sobie wybrać lepszy dzwonek).