fbpx
Bo nie jest światło,
by pod korcem stało

Kategoria: Idem

Jak umarła klasa?

Jak przyzwoity, nadal czytający, lekko konserwatywny (ale bez przesady) inteligent ciężko pracujący ma obejrzeć przeróbkę, krotochwilę (wulgarną – vulgaris znaczy przecież po łacinie tyle co zwykły, pospolity, codzienny, znany) z transmisji Obrad Wysokiej Izby?  Jak ma nie stracić kontaktu z najbardziej żywotną, elementarną, ludyczną warstwą narodowej kultury (doskonale przecież pamiętamy jak ten problem gnębił Wyspiańskiego sto dwadzieścia lat temu), a zarazem nie udać się na wewnętrzną emigrację (to ryzykowne dziś, mogą potem już nie wpuścić z powrotem)?  Jak nie stracić wiary (ojców) w objawione prawdy: w rewitalizację, modernizacje i skokową demokratyzację ukochanej naszej Itaki? I takie pytanie będzie nas często gnębiło, w epoce gwałtownie rosnącej popularności maszynek potrafiących dowolnie archetypiczną treść z dowolnie pustych głów wyemitować w pierwszej lepszej scenografii. Uwaga zarówno elementy scenografii (w tym na przykład karafka przed Marszałkiem), jak i wewnętrzna pustka są objęte prawami autorskimi, proszę samodzielnie, po amatorsku nie majstrować przy trans-misji obrad i wydarzeń.  Starajcie się zachować żywy kontakt z językiem współczesnym, czasem czytajcie co nieco na boku, w miarę sił „śledźcie na bieżąco” (ale naprawdę, bez przesady).  Najodpowiedniejszą dla pracującej inteligencji rolą w aktualnym spektaklu jest doskonale wszystkim znana, wdzięczna rola Dzidka, do którego ponętny niczym Polonia Restituta (chyba jakaś była Miss) podmiot liryczny apelował wprost: Dzidek, nie opuszczaj przewodu! A jak nie pomaga, to zawsze możecie sobie dla inteligenckiej ulgi inne głęboko symbolicznie curiosa narodowego spektaklu przypomnieć.  Dajmy na to, to z krakowskiego teatrzyku sprzed osiemdziesięciu lat. Podobno każdy najmniejszy detal z tamtych spektakli był niesłychanie ważny. Podobno pracujący nad tamtym spektaklem bardzo się starali elementy jak najbardziej pospolite, w realiach 1944 wulgarne, w homerycki dramat Wyspiańskiego wepchnąć.  To, co wystawiają dziś, potraktujcie lekko, od niechcenia, jak wstawienie między koło od furmanki a drewnianą atrapę armaty plastikowej repliki turbiny wiatrowej (made in Siemens) i kilku tweedowych serduszek. Dramatu to nie wypaczy.  

Spacerujmy odwzajemniając szczery uśmiech każdego napotkanego bałwana

„W okresie zalegania śniegu wystrzegaj się stromych stoków i nie wchodź do niebezpiecznych żlebów, którymi mogą zejść lawiny śnieżne.” Nie ma co udawać. To bardzo przydatne pouczenie. Nawet jak powstanie CPK w środku Polski, która może być krajem wybranym, pozostaniemy gatunkiem mało lotnym. Teraz, w obliczu fali mrozu trzeba twardo spojrzeć prawdzie w oczy: ludzie nie potrafią latać. Ani jeden z nas. Przed lawiną nie damy rady odlecieć. Nikt. Nawet ci z hodowli w wojskowych laboratoriach do zadań najspecjalniejszych sami z siebie, o własnych siłach nie latają. Mimo to jakoś sobie radzimy, nawet zimą. Mniejsza o armię dronów precyzyjnie dostarczających gorącą café latte i spersonalizowany granat pod wskazany adres.  Radzimy sobie bo w odróżnieniu od bardziej lotnych gatunków natychmiast wiemy co możemy zrobić z czymś tak obezwładniająco bezdusznym i jałowym jak śnieg.  Najbardziej optymistyczną informacją jest to, że najlepiej radzą sobie z bezużytecznością śniegu dzieci. Nie latają, ale śmigają, lepią bałwany, genialnie, swobodnie, ze śmiechem, od niechcenia. Nie zapisujcie ich na kursy lepienia ze śniegu.  Chyba nie ma wiarygodnych statystyk korelacji częstotliwości używania luster i ilości ulepionych bałwanów. Ilościowe oblicze nauk społecznych wciąż dalekie jest od doskonałości.  Skoro dzieciaki za darmo lepią nam takie piękne bałwany, zamiast upewniać się co kwadrans, że my to nadal my, zamiast czytać o „fazie lustra” u Lacana – po prostu spacerujmy.  Ograniczmy rozbudowę wyrafinowanych systemów utrwalających obraz naszego zachowania. Śnieg z niewielką domieszką jasnej wyobraźni potrafi je zastąpić. Spacerujmy odwzajemniając szczery uśmiech każdego napotkanego bałwana.  Nie musimy spacerować wzdłuż linii. Śnieg najwyraźniej ignoruje dotychczasowe granice i rozgraniczenia, unieważnia linie. Ostrożna rezygnacja z tego nawyku, może być całkiem udanym pierwszym krokiem w skróconym kursie latania.  Spokojnie, pożaru z tego nie będzie. Pali się tylko na dole jednego z kilku starych obrazów Magritte’a z serii La condition humaine. Już zacieramy ręce. W przyszłym tygodniu w Atlasie

To nie była transmisja z Ligi Mistrzów,

choć ekran był naprawdę duży (nawet jak na standardy Atlasa). Nie sprzedawaliśmy chipsów, nie zasiedliśmy przed ekranem. W ramach abonamentu igrzysk się nie udostępnia. To był zaledwie skromny pokaz w naszym mieście. Demonstracja. Zresztą nie chodziło o to, jak dużą i wypasioną wersją ekranu dysponowaliśmy. Szybko dotarło do nas, że wpatrujemy się, że wszyscy razem wpatrujemy się w to samo lustro. To bolesny, a jeśli trwa za długo – bardzo niebezpieczny rodzaj spojrzenia.  Ludowa mądrość zawsze przypominała, że „złe oko” to początek kłopotów. Co robić, kiedy zaczyna do nas docierać, że takie właśnie oko dostrzegamy nie na ekranie, ale w lustrze? W takim obrazie nie ma co szukać zapowiedzi następnego – jeszcze ciekawszego – sezonu, jest tylko ten sezon. Jest trudne i niebezpieczne teraz.  Lekko obłudnie martwimy się o dzieciaki siedzące przed ekranami… czy wiemy co mamy zrobić (sami ze sobą) nie potrafiąc uwolnić się od gapienia w lusterko? Zbliżamy się do momentu, kiedy nie będzie można dłużej udawać, że radzimy sobie z obrazami.   Dawno temu egzotyczna corrida i przysłowiowa „płachta na byka” opisywała ten rodzaj spektaklu, który przy niewielkim za-gapieniu kończy się ciosem w brzuch i wypruciem flaków. Czy oby jesteśmy gotowi na taki narodowy występ? Czas poszukać ochotników. Olé!

Gołe kolana na wizji. Kto wie czy to nie przesądziło o zwycięstwie opozycji? 

Sądząc po minie dziennikarza emocje wtedy rządziły już wszystkim. W listopadzie nam przeszło. Spróbujcie sobie (jeszcze w październiku) wyobrazić gołe kolana Prezesa.  – Radzę czytać Hrabala. – przekonywał nas wiele lat temu Jerzy Owsiak. Do naszej Biblioteki 5inLodz.pl książki Hrabala jednak nie ofiarował. Może właśnie przez gołe kolana… – Kiedyś książek nie kupowało się, książki się zdobywało. Stało się w kolejkach, szukało na bazarach – mówił Jurek Owsiak. – Wasz pomysł jest super, te książki niosą w sobie cały ładunek czasu. I nabiorą rangi eksponatu. I tyle. Biblioteka 5inLodz.pl rośnie, książki nabierają z wiekiem rangi eksponatu. Nie mamy Hrabala, nie mamy też innych. W bibliotece posiadamy (także czytamy) Dzienniki Eliadego. I są tam fragmenty jak ulał pasujące do naszej sytuacji.  „Śniło mi się, że schodzę… gdzie czeka dobrze znana mi łódź… wydała mi się obca… przyklejona do jej burty była inna łódź, której zrazu nie spostrzegłem i nie mogłem zorientować się, jaki ma kształt i wymiary. Niemal nieświadomie przechodzę z mojej łodzi do tej drugiej, tajemniczej. I nagle rozumiem. Wszystko staje się cudownie jasne i proste. Wszytko: życie, śmierć, sens istnienia… Chodząc po… tej łodzi, mówiłem sobie: nie do wiary, że nikt jeszcze na to nie wpadł, przecież to takie oczywiste.” No i w tym miejscu człowiek zwykle budzi się, kiedy okazuje się, że nikt nie uważa tego za „tak oczywiste”.  Ów „brak wymiarów i kształtu” toż to jakby nawiązanie wprost do naszego miasta Łodzi! Tak czy inaczej to krzepiące, że przynajmniej niektóre sny nieżyjących już Rumunów o Gangesie niewiele się różnią od materii w jakiej chcąc nie chcąc grzebiemy już od paru ładnych lat. No i nader prawdopodobne, że Eliade lokując to we śnie ma rację: jest to materia oniryczna, kiepsko poddająca się formowaniu przez administrację i prawo. Miasta nie da się zamknąć podobnie jak książkę zamyka się po przeczytaniu, bez zapisania kiedy i co nam się śni. Chociaż w sumie to może i lepiej coś napisać zamiast

Czy ktoś wie, jakie melodie gwiżdże przy robocie Mateusz Morawiecki?

Czy Penderecki gra lepiej niż ostatnio Lewandowski (w kadrze)? Czy da się w 2024 dostać grant na zrekonstruowanie jego partytur, oczywiście przy użyciu AI? Poplotkujmy. Tylko plotkę można przeciwstawić tężejącej jak beton pamięci zbiorowej, pamięci kultury o rozmiarach i różnorodności podobnej do pasa startowego, na którym wypisano zgrabnymi literami w słusznym rozmiarze: Wspólne Dobro + Pamięć Narodu.  Dzięki temu jest to rodzaj pamięci, z którym idzie nam gładko. Kiedy trzeba przypominamy sobie wszyscy o jakiejś postaci, najczęściej nigdy osobiście nie spotkanej i zaczynamy pisać rozprawkę na zadany, rocznicowy temat. Tak wygląda schemat działania mediów interesujących się kulturą.  Gdyby jakimś cudem taką sylwetkę dało się postawić pośrodku tego aeroportu narodowej pamięci, skąd ciągle próbujemy startować w kierunku przyszłości, skala mnemonicznego pejzażu zmieniłaby ją w ledwie dostrzegalny cień, detal, niuans, smaczek. Taka jest dziś rola artystów, nawet w społeczeństwie przez wiek XIX nauczonym na pamięć, że Artysta dorabia jako Prorok, Kapłan, czasem nawet jako Męczennik.   Żyjemy w epoce, kiedy stary system operacyjny pamięci już nie daje rady, a nowego wciąż nie ma na rynku. Nawet w sztuce są postacie, którym udało się w sposób równie bezdyskusyjny, jak w sporcie, od razu zaznaczyć własną istotność. W powojennej kulturze polskiej zdarzyło się to w podobny sposób, za sprawą konkursu przynajmniej dwa razy. W 1948 trzydziestoczteroletni Henryk Tomaszewski na Międzynarodowej Wystawie Plakatu Filmowego w Wiedniu otrzymał pięć pierwszych nagród. Wszystko uczciwie, prace opatrzone różnymi godłami.  W roku 1959 na II Konkursie Młodych Kompozytorów trzy pierwsze nagrody dostał dwudziestosześcioletni Krzysztof Penderecki. Penderecki dla pewności jeden utwór pisał prawą ręką, drugi lewą (był oburęczny), trzeci dał do przepisania. To się nazywa poważne podejście do zawodów.  Raz tak spektakularnie skupiona uwaga zostaje na długo. Trzeba jeszcze sprostać i zaspokoić niejasne, ale intensywne oczekiwania otoczenia tym, co zrobi się później. Trzeba jak w sporcie „utrzymać wysoką formę”.  Obydwu

To co fundamentalne, to co konstytutywne, powinno być proste

Powinno być ewidentne dla wszystkich, skoro odnosi się, podtrzymuje, obejmuje każdego i wszystko, nie powinno samo nikomu przysparzać kłopotu.  Co powinno być, „a nie jest, nie pisze się w rejestr”. Chyba z tego powszechnego, ludycznego przekonania bierze się językowa i funkcjonalna martwota wielu konstytucji.  Im bardziej erudycyjni, nie pozbawieni głębokiej i rozległej jurysprudencji konstytucjonaliści doprecyzowują brzmienie i wykładnię konstytucyjnych artykułów, tym słabiej majaczy idea konstytucji w rzeczywistości codziennej. Rzeczywistości redukującej co się da, do prostoty rozgrywki o wszytko. Do gry szybkiej, twardej, tak oczywistej, że oczy same otwierają się nam szeroko ze strachu. Czy banalna, powtarzalna czynność prze-pisania fragmentu tekstu, który już wydrukowano w wystarczającej ilości egzemplarzy, do czegoś realnego służy? Czy prze-pisanie tekstu, który na ekranie pojawia się natychmiast, pozwoli komuś obok, często mniejszemu, młodszemu, gorzej sobie radzącemu wytłumaczyć jakie są najważniejsze zasady naszej codziennej aktywności? Tym razem nie chodzi o tekst, nie chodzi o język, nie chodzi o nieuniknione błędy i pomyłki. Nie kolekcjonujemy, nie pytamy o preferencje. Nie śledzimy nawyków. Przepisujemy Konstytucję do ostatniej kropki, i chodzi tu o coś, co jest jednym ze źródeł spontaniczności każdego z nas, chodzi o pamięć i uwagę. Pamięć prywatną, uwagę wyśnioną, spontaniczną.  Można być zadowolonym, trzeba być wymagającym, uważnym, spragnionym nowości i kultury. Nie można popaść w bezwolę, nie potrafi się wtedy ożywiać ważnych dla nas Rzeczy, a rzeczy należy wciąż i wciąż, na nowo, bez końca ożywiać – nawet gdy inni mówią, że to rzeczy tak pospolite, że nie warto ich spisywać. Rzecz-pospolitą mamy wszędzie, nawet tam, gdzie jeszcze nie doprowadzono światłowodu. Czego jeszcze potrzebujemy? Konstytucji, constitutio jako zasady, zasad, principium określającego granice spontaniczności każdemu tak samo, sprawiedliwie, jawnie, prosto?  Rzeczy pospolite trzeba przepisać do ostatniej kropki. Próbujemy pisać spokojnie, pewnie, ale bez czołobitnej afektacji, wobec tego, co jak duch podobno unosi się nad literą. To jest pewnie niedoskonała,

Przedwyborczy tydzień marginalizuje seks

W sytuacji długotrwającej niepewności większość gatunków rezygnuje lub znacznie ogranicza aktywność seksualną. Porównawcze badanie poziomu seksualizacji obrazów w drugiej połowie XX wieku i w ikonosferze tej dekady może być wyraźnym dowodem zmiany równie niewygodnej (pozbawionej sex appealu) do zauważenia jak globalne ocieplenie. W obydwu przypadkach nikt tego nie chce. A na wybory trzeba iść.  Za tydzień zaczną znikać z pejzażu tak malownicze, tak znaczące, tak rozbudzające skojarzenia i emocje nazwiska. Kiedy patrzy się jak przypadek, czy konieczność ustawia obok siebie kandydujących trudno powstrzymać się przed myślą, że jeden tylko Franciszek Bohomolec wiedział by, jak z takich koincydencji pouczającą komedyjkę ułożyć, dla wspólnego dobra i poprawy Rzeczypospolitej. Ten lekko zapomniany autor bez zahamowań korzystał z siły brzmienia nazwisk swoich bohaterów. Kiedy w „Małżeństwie z kalendarza” wystawionym po raz pierwszy w roku 1766 w warszawskim Teatrze Narodowym szlachcic Staruszkiewicz postanawia wydać córkę Elizę za innego, herbowego szlachcica Marnotrawskiego, wiadomo, że robi źle. Mówi mu o tym na scenie rodzona siostra, Pani Bywalska, ale szlachcic słowo dał, więc aby udało się młodą uratować od niekochanego adoratora, trzeba pod koniec sztuki rękoczynów z powodu długów i szczęśliwej interwencji rodowitego Niemca, Ernesta, oficera w polskim wojsku, który Elizę kocha z wzajemnością. Wtedy w burzliwej epoce stanisławowskiej publika podobno biła brawo, dziś mogłoby to zależeć od sympatii politycznych. Jest jednak postęp w polityce.

Nie ma się co śmiać! Łódź to Łódź! Zawsze była w awangardzie zmian, które stopniowo obejmowały resztę kraju

Zakończył się 34 Festiwal komiksu i Gier w Łodzi. W 1991 roku, w chwili, kiedy nikt nie wiedział jak będzie wyglądała nowa, „zachodnia” rzeczywistość w Łodzi pojawił się Ogólnopolski Konwent Twórców Komiksu. Komiks to forma okcydentalna, dziś obecna wszędzie, ale nadal kojarząca się z Zachodem, z jego zanurzeniem w nadmiarze obrazów. Tak charakterystyczne dla okcydentalnej mentalności cechy jak ironia, skłonność do prześmiewczego „przerysowywania” dowolnego obrazu rzeczy doskonale wyrażają się w komiksie. Komiks jest rodzajem gry z tym, co zastane, co ustalone, co nienaruszalne. Jest trochę bajką, trochę bujdą, trochę dosadną trafnością. Jest formą narracji w tym samym stopniu, co formą wizualną. Co chwila, zauważmy, że taki czy inny zupełnie „poważny” fragment codzienności zaczyna przypominać komiks. Końcówka kampanii wyborczej bez wysiłku zmienia w komiks całe niemal życie społeczne. Spora część obywateli zagłosowałaby za utrwaleniem konstytucji w formie komiksu. Dekalog jest dla wielu formą komiksową, z racji prostoty wyliczanki, kadr po kadrze. Ilość odmian, rodzajów, trendów, mód w komiksie, jak widać to na kolejnych edycjach łódzkiego festiwalu, jest ogromna. Wśród wielu rozdawanych w Łodzi nagród warto zwrócić uwagę na nagrodę na pasek komiksowy, formę elementarną, krótką, lakoniczną, składającą się z trzech do pięciu kadrów (5 x 5 cm).  Przyznawana po raz drugi wraz z Fundacją Przekrój nagroda w konkursie im. Zbigniewa Lengrena to statuetka Profesora Filutka. Profesor Filutek to postać wymyślona i rysowana przez Lengrena dla Przekroju przez ponad pół wieku (od 1948 do 2001). Robił co mógł by wschodnią rzeczywistość zmienić w coś lepszego. Może dlatego jego przygody cieszyły się popularnością w tak sympatycznych krajach jak NRD (wydano tam kilka książeczek z jego przekrojowych przygód), Chiny Ludowe, Czechosłowacja, a nawet ZSSR. W latach sześćdziesiątych samotny Profesor znalazł psa, Filusia, odtąd przez czterdzieści lat trzymali się razem. Po śmierci Zbigniewa Lengrena miejsce Profesora Filutka w Przekroju zajął Stanisław z Łodzi, „pozbawiony finezji

Co powiecie na chwilę niemoralnie odprężającej lubieżności? Wiadomo, trochę się należy…

Ale wiadomo też, że trzeba się potargować. Jak w handlu – trzeba mieć refleks. Można być za, można przeciw, każdy (dla każdego) znajdzie w takiej konwencji choćby niewielką, satysfakcjonującą rolę dla własnej fantazji. Samemu trzeba szukać chwili ulgi pośrodku bitewnego pejzażu kampanii dookoła. Mamy to przetrwać, wybrać rozsądnie i mieć siłę na własne plany po wyborach. Od tego zależy więcej, niż od samych wyborów. W gratisie, na koszt Atlasa Sztuki i wspólnej wyobraźni. Sprzedajmy Polskę! „Sprzedawanie Polski”, biorąc pod uwagę rozbiory, to temat doskonały dla piszących doktorat na przykład z ikonografii XIX wieku. Motyw krótko sformułowany, działający jak podnieta. Wiek XIX (a więc z naszej perspektywy już po sprzedaży) scalił przy pomocy pary i handlu Europę. Nie inaczej było w naszej Łodzi. W sztuce od biedy można go określić jako długi czas coraz bardziej w sobie zakochanego akademizmu. Dziewiętnastowieczny akademizm jako postawa mentalna niedaleki jest od dzisiejszych zachwytów dla precyzji sumarycznych i statystycznych ujęć w tabelkach. Kto wie, czy przełomu XX i XXI wieku nie będą kiedyś nazywali epoką neoakademizmu? Początek XIX wieku za sprawą egipskiej ekspedycji Napoleona, a potem greckiej partyzantki Byrona cenił motywy orientalne, dalekie, wprost z dzikiego wschodu. „Sprzedawanie Polski” bez trudu można osadzić w takiej konwencji. A jeśli ktoś potrzebować będzie „aluzyjnego” nawiązania do obcych i odmiennych to również skorzysta, bo na malowanych na przełomie XIX i XX w. obrazach widać wszystko niemal „tak jak w kinie”. Gdyby minister kultury uznał taką potrzebę bez trudu można dopiero co otwartemu Muzeum Historii Polski, dla przykładu, zlecić rozpisanie konkursu na wysoce artystyczne (nie tylko wizualne) opracowanie takiego motywu. Ewentualna wystawa mogłaby być ucztą dla oka i sukcesem frekwencyjnym. Bardzo, ale to bardzo lubimy się spokojnie przyglądać szczegółom tego, co nas przeraża.  Jean-Leon Gerome to akademik wczesny, mocno klasycyzujący, malarz świetny, więc sprzedawanej Greczynce można wraz z kupcem zajrzeć

Wszystko może zmienić się we wszystko: miasto w łąkę, wilk w baranka, małe w ogromne, martwe w żywe, złe w dobre

Czy nie taki rodzaj transformacji wyświetlany jest na łódzkich fasadach? Warto wyraźnie od początku mówić, że to festiwal podobny do teatru, który Grotowski nazywał zwyrodniałym rytuałem, zwyrodniałym, bo w dawnych rytuałach nie było widzów, byli tylko uczestnicy.  W tym roku, możecie prosto z festiwalu pójść w jedno jeszcze ciemno miejsce: do kina (kiedyś to w Łodzi były kina…). Pójdzcie na Doppelgängera. Sobowtóra Jana Holoubka.  W takim mieście, które samo nie wie kim jest, kim chce być, gdy wzorem starszych miast dorośnie to pomysł niezły. Mogą się wam jak greckiemu epoptcie nagleotworzyć oczy, Łódź to nie miasto, to, po łódzku mówiąc, Doppelgänger der Stadt. Nic pewnego, nic namacalnego, raczej feeria rozbłysków i projekcji. Całkiem udany model współczesności, oswajajcie się. Miasto nie ma rytmu. Ma ich zbyt wiele, nawzajem się zagłuszają. Lubimy to. Lubimy też, nawet gdy do głowy nam nie przychodzi osadzenie w archaicznym, ruralnym kalendarzu pór roku. Niby nas to śmieszy ale gdyby dałoby się tak po miejsku, po łódzku, z samego chcenia zrobić święto nie do przeoczenia, święto oczywiste jak dożynki czemu nie.  Pomysł, że święto i światło do siebie pasują nowy nie jest. Najbardziej znane, sięgające połowy II tysiąclecia p.n.e. i obchodzone rokrocznie we wrześniu co najmniej do V w. n.e.  misteria eleuzyjskie zmieniały biorących w nich udział, otwierały im oczy, prowadziły do zobaczenia czegoś. Wtajemniczanego adepta doprowadzano w kolejnych rytuałach do najwyższego stopnia wtajemniczenia, którym była epopteia – zobaczenie, kontemplacja. Adept misteriów zmieniał się z mysta z zawiązanymi oczami w epoptę, czyli widza, tego, który widzi „jak jest naprawdę”. Misteria w Eleusis ku czci Demetr były ciemne i ciemne pozostają dla badaczy, gubią się oni i kłócą o przebieg i sens misteryjnego wtajemniczania. Nie wiemy co było ich największą, w ciszy pokazywaną, niewypowiadalną w żadnym języku (ἄρρητος) tajemnicą. Mówią często, że był to po prostu kłos zboża,

Nie dogadamy się dziś kim był i kim jest Wałęsa

Zostawmy to kiedy dzieją się rzeczy nie do wyobrażenia. 29 września 2023 Lech Wałęsa skończył osiemdziesiąt lat. Elektryk z uprawnieniami, który kilka razy bez żadnych uprawnień podpisał coś w imieniu większości.  Nieoczywisty dla historii Europy po roku 1945 splot pisma i ducha, splot przeniesiony nie wiadomo w jaki sposób wprost z biblijnego kontekstu wywrócił zimnowojenny porządek świata.  Za chwilę od naszych postawionych na kartach do głosowania znaczków znów zależeć może więcej, niż przychodzi nam do głowy. Ot, żarcik losu.  Osoba biorąca udział w konferencji prasowej Wałęsy w Londynie w 1991 potwierdza, że Wałęsa powiedział tam dwie rzeczy, z których tylko żart o szukaniu żony w zbyt obszernym królewskim łóżku podchwyciła i nagłośniła angielska prasa. Druga uwaga Wałęsy pytanego o wrażenia z pobytu w Windsorze była trzeźwą przestrogą praktyka przed pożarem, który przy takim stanie instalacji elektrycznej w zamku musi wybuchnąć. Ta impertynencja robotnika z kontynentu została pominięta.  W listopadzie 1992 ogień roku strawił ponad sto pomieszczeń w północno-wschodnim skrzydle Windsoru. Skala zniszczeń była taka, że dla zebrania funduszy na odbudowę królowa udostępniła zwiedzającym część Pałacu Buckingham. 

Gdynia, Gdynia, Gdynia (FPFF 48) a nasze wygrały w Łodzi

W Atlasie Sztuki nie wyświetlamy filmów fabularnych. Nawet jeśli wiadomo (jeszcze przed premierą), że może to być dzieło, które zostawi w kulturze wyraźny ślad. W Atlasie Sztuki często pokazywaliśmy filmy dokumentalne. Filmy fabularne „wyświetla się i rozgrywa” na festiwalach. Dopóki trzymamy się reguł przyjętych przez taką czy inną branżę, wszystko jest na swoim miejscu. W Gdyni rozwinięto czerwony dywan, przyjechały gwiazdy i znane w branży postacie, ukazały się medialne relacje podgrzewające atmosferę rywalizacji o nagrodę Złotych Lwów. Wszyscy w takiej sytuacji wiedzą co i kiedy mają robić. Kto ma się uśmiechać, kto nie wchodzić w kadr pracującym ekipom, kto ma się z niesmakiem dystansować, a kto i jak długo z autentycznym ożywieniem perorować w czasie wywiadu o szansach dla polskiego filmu. W sztuce, przy jej tworzeniu czy jej odbieraniu, wystarczy niewiele, ot zapatrzeć się nie w porę, zaczytać w zostawionej przez kogoś książce, zaciągnąć niezdrowym dymem, pomylić numer autobusu by po chwili mocować się z poczuciem, że nie jesteśmy na swoim miejscu, że wszystko nie jest na swoim miejscu. Festiwale to środowisko jak najbardziej naturalne dla takich odczuć. To nic groźnego, przechodzi po chwili, bez powikłań. Pozostawia niewyraźne podejrzenie, że gmatwanie prostych spraw jest do czegoś nam potrzebne. Znikąd zjawiają się zupełnie nieprzydatne na co dzień frazy jak „naoczność sensu”. Od takiej naoczności tylko mały krok do takich dziwactw jak fenomenologia, czy demontowana przez nią metafizyka. Nie mają one nic wspólnego z profesjonalną branżą filmową. Nic, oprócz „naoczności sensu”. Ciągle przytrafiające się w języku mieszanie funkcji projektora filmowego i laterna magica to jeden ze skutków tej archaicznej, bezpośredniej naoczności. Filmowcy rzadko zaczytują się w propozycjach Husserla sprzed stu lat by poddać całą europejską, mocno już wtedy nieświeżą metafizykę „umysłowej destrukcji” (gedankliche Destruktion). By zdemontować, rozebrać do cna (Abbau) wszytko co nas otacza. By to, czego doświadczamy sprowadzić do poziomu naoczności

Przy stanie 23:23 asa zaserwował Kochanowski

Rzeczy rozstrzygające dzieją się szybko, nawet jeśli patrzącym z boku wydaje się, że trwa to w nieskończoność. Jak w malignie, jak w jednym spazmie. Dzieją się nie wiadomo jak, zawsze. To warto zobaczyć, to dodaje sił, ale jak to opisać nie bawiąc się w relację „na żywo”? Siatkówka jest wielka! Dzięki sztywnym, skomplikowanym zasadom siatkówka na pewnym poziomie bezczelnie zaczepia literaturę. Kłopot w tym, że literatura też powinna być na pewnym poziomie. Wielka. Szukając skutecznego przyjęcia takiej atomowej rozgrywki spróbujmy w usta Leona włożyć krótką pomeczową wypowiedź na gorąco. Leon (patrząc prosto w mikrofon): „Zaprawdę w ciałach naszych światłość jakaś wielka Balsamująca ciało – formy żywicielka, Uwiecznica… promienie swe dawała złote(…)” Trzymająca mikrofon: „Dziękuję za wypowiedź.” Można mniej osobiście, nie z perspektywy przyjmującego Leona, tylko z trybun w trzecim secie. Byłoby mniej więcej tak: „Reketierzy i bottsztaplerzy. Aks na dwa na traks, aks z ręki. Raz a raz plus raz to razym trzy, a raz naprzód. Duo bon na raz, to plus puszczalna trajda, idem niej.”  Krótka piłka, jak mówią. Niby dzień jak co dzień, ale włóżmy sobie na nos okulary w kolorze, w jakim wielki poeta chadzał na sojowe latte. Damy radę, wygramy.  Juliusz Słowacki (w siatkę grał podobno słabo): „A jednak ja nie wątpię, bo się pora zbliża…” A to było tak: „Zakończenie seta okazało się bardzo długie i pełne niezwykłych emocji. Przy stanie 23:23 asa zaserwował Kochanowski i to nasi siatkarze byli w lepszej sytuacji. W ataku świetnie grał Śliwka, a w obronie Semeniuk. Co chwila mieliśmy kolejnego setbola, ale nie zdołaliśmy żadnego wykorzystać. Dogodne szanse na zakończenie sprawy stworzyli sobie także Serbowie. Po wymianie na atomowe serwisy i morderczej, niesamowitej walce wygraliśmy 36:34. Ostatni punkt w secie zdobył blokiem Semeniuk. To był najdłuższy set na tych mistrzostwach Europy!” A teraz napiszmy TO jeszcze raz: nic się

Trzeba odpoczywać.

Jak często się da, trzeba robić przerwy w oglądaniu nad podziw wyrazistych, wielkoformatowych twarzy i postaci krajowej sceny. Zostaną z nami co najmniej do połowy października. A przy pewnym stopniu znużenia i poirytowania większość z nas myśli i decyduje jednak ciut gorzej.  Dlatego ważne są przerwy, w których można się oderwać od tego, co blisko.  Jest okazja, żeby oderwać się w kosmicznym wymiarze. Indie wylądowały na Księżycu. Nie całe, póki co, chociaż mina indyjskiego premiera zapowiada wiele. Każda silna, skuteczna władza w XXI w pewnym stopniu opiera się na rakietach (niekoniecznie uzbrojonych). Nic nie zapowiada, że będzie można sprawować władzę opartą tylko na programach i technologiach pomagających wyrównywać różnice społeczne, promować zachowania prozdrowotne, wspierać kulturę i ekologię. Potrzebne będą każdej władzy spektakularne manifestacje siły i granic własnego działania. A raczej ciągłego takich granic przekraczania i przesuwania. To jest spektakl na miarę przysłowiowych igrzysk, bez których samo dostarczanie chleba żadnej władzy zbytnio nie umocni. Twarz indyjskiego premiera wpatrującego się w rakietę to miłe urozmaicenie.  Fala patriotycznego entuzjazmu w ponad miliardowym kraju to coś, co trzeba obserwować.   Tego rodzaju księżycowe epizody, niby oderwane od rzeczywistości, kreują nieformalne rankingi globalnego wyścigu „naprzód, do przodu!”. Już niedługo i my będziemy fetowali obecność Polaka w kosmosie, choć akurat tu wydaje się, że spokojna, nieśpieszna lektura Kosmosu Gombrowicza w programie szkolnym dałaby Naszemu Narodowi o wiele więcej. Niestety, to znacznie bardziej skomplikowane niż lot na stację orbitalną. Najciekawiej robi się, gdy uwolnimy się od kontekstu politycznej rywalizacji. Indie mogą przejść głęboką transformację, pewnie zajmie to więcej niż jeden marny wiek, ale kto wie.  Tylko co to miałoby znaczyć? Znaczyć dosłownie. Ci, którzy potrafią wylądować na Księżycu i przesłać stamtąd obrazy zwykle ignorują takie problemy jak znaczenie koloru szafranu, czy odcienia zieleni na narodowej fladze. Zwyczajnie nie mają na to czasu. Co innego politycy: ci, podskakując

Gra o wszystko

Tempo pojawiania się kolejnych komentarzy, artykułów, reklam odnoszących się do jednego epizodu z podobno nudnego meczu piłki nożnej jest godne uwagi. Najwyraźniej kultura, w jakiej żyjemy, jest dobrze skonfigurowana, czuła, szybko reagująca na okazje pozwalające na zwrócenie uwagi na własne produkty. To dobrze, jest to argument (argumentum ad populum, jak to na stadionie) świadczący, że żyjemy w zachodniej rzeczywistości, w skomplikowanych, długich łańcuchach symbolicznych znaczeń, w większości nastawionych na zysk, na pragmatyczną racjonalność. Łatwiej będzie nam poradzić sobie z próbami straszenia, że wszyscy możemy znów trafić w sam środek dantejskiego pejzażu, „w pół drogi” między Zachodem i Wschodem, raz jeszcze wylądować w środkowoeuropejskim bagnie, w którym ani się człowiek obejrzy a już stulecie minęło.  Uczmy się od lepszych, skoro drobny boiskowy gest staje się okazją do mówienia „o swoim”, zróbmy tak i my. Naszym produktem będzie Filozofia form symbolicznych (np. w świetnym tłumaczeniu Przemysława Parszutowicza). A nawet jakakolwiek lektura z tych napisanych przez Ernsta Cassirera o symbolach.  Zanim jeszcze nasi chłopcy zmierzą się w kolejnym meczu o wszystko z Albanią proszę w Cassirera kliknąć, chwilę mu poświęcić.   Gdyby nastąpił cud i kilkanaście procent ciężko pracujących Rodaków choćby „po łebkach”, zamiast reklam przed meczem, zapoznała się z uwagami Cassirera o dziwnych funkcjach symboli, żadne kolejne wybory nie musiałyby być – jak mecze kadry piłkarskiej – „o wszystko”. Obecność cudu jest niezbędna, bo ani szkoła, ani uczelnie, pochłonięte niemal jak piłkarze bezpardonową rywalizacja, nie mają czasu na takie bezeceństwa. Cuda, na szczęście, się zdarzają nawet „w Polsce, czyli nigdzie”.

Film to świetny. Film to straszny.

Przed słonecznym weekendem, w piątek 8 września na zakończenie programu TVP postanowiła przypomnieć Kanał A. Wajdy.  Który z czynników zdecydował o emisji, można się tylko domyślać. Z jakiegoś marketingowego powodu stratedzy zjednoczonej Prawicy postanowili przekonać większość obywateli, że w 2023 wojna z Niemcami trwa nadal. Za chwilę, czy nam się to podoba, czy nie, weźmiemy udział w decydującej bitwie.   Druga, smutniejsza część filmu wlecze się w upiornym, cuchnącym labiryncie pod miastem. Bohaterowie szukają drogowskazu, wskazówki, napisu, hasła prowadzącego ku życiu. W filmie napisy są dwa: Wilcza i Kocham Jacka. Ten drugi zrobiła pewnie filmowa łączniczka Stokrotka ciągnąca przez ekran rannego podchorążego Koraba. Gdyby Wajda nie nasączył miłosnym sentymentem fetoru historii, wówczas zapewne sukces w Cannes w 1957 roku byłby mniejszy. Historia bez miłości jest zbyt mulista, historia gdzieś ze wschodu jest zwykle straszna w smaku.  Filmowe sztuczki Wajdy w 1956 musiały mocno wkurzać podporucznika AK, powstańca Władysława Bartoszewskiego, który w recenzji („«Kanał». Czy film o Powstaniu Warszawskim?”, „Stolica”, 1957, nr 23) zarzucał Wajdzie, że postacie są zupełnie nierealne, a żaden dowódca Powstania nie podejmowałby takich decyzji jak dowódca filmowy. Film, nawet historyczny, nie jest rekonstrukcją prawdy. Film jest zawsze projekcją światła świecącego teraz, do „teraz” prowadzącego. Jeśli nie musicie nie oglądajcie Kanału. To film wybitny, ale oglądanie go łatwe nie jest. Dla śmigających po sieci to film archaiczny (w Cannes w 1957 spotkał się z Siódmą pieczęcią Bergmana, obydwa ex aequo dostały Srebrną Palmę). Krata, pod którą Stokrotka mówi Korabowi, żeby nie otwierał oczu, bo słońce go oślepi jest ósmą pieczęcią. Lepiej o niej zapomnieć, niech tkwi na swoim miejscu jeśli nie chcemy oślepnąć. Po 1945 roku wyprodukowano w Polsce około dwudziestu filmów odnoszących się do Powstania. Kanał pozostaje najbardziej znanym, może najbardziej bałamutnym, mieszającym dantejskie pejzaże pamięci z kanalizacją.  Najbardziej wkurzające jest to, że tej jesieni grupka anonimowych,

Tyle się dzieje w te wakacje!

Nie narzekamy na brak niusów. Nieoczywistym, a wartym rozważenia kierunkiem krótkiego wyjazdu może być Płock. Pomijając zachwycające, prawie romańskie drzwi do kolegiaty i podobno jeszcze starszą rzekę, po cichu podgryzającą wysoką skarpę, dobrym powodem wycieczki może być niewielka wystawa Okres przejściowy między poduszką a nożem.  Tytuł zdradzający dużą zręczność w układaniu znaczeń i liter z powodzeniem będzie mógł posłużyć pokoleniom politologów dla trafnego nazwania tego lata 2023, w historii gdzieś pomiędzy Starym Państwem a Średnim Państwem, niby nad Wisłą, a zarazem w zaświatowej nierealności wprost ze starożytnego Egiptu.  Nawet gdy wydaje się Wam, że u nas zaraz po Starym Państwie od razu będzie Nowe Państwo, na wystawę pójdźcie.  Wisi w malutkiej galerii, będącej zakamarkiem większej galerii, osadzonej jako instytucja kultury w budynku dawnej rytualnej mykwy. Zaskakująco często zdarzają się tam wystawy zmywające z głowy warstwy stereotypów i silnych przekonań „jak na pewno jest”. Może to duch miejsca?  A wystawa młodej artystki z Chorzowa, kiedy tylko zainwestujecie chwilę na uważne omiecenie wzrokiem precyzyjnie ciętych i jeszcze ostrzej formułowanych znaczeń, może się okazać małą „rewolucją  kopernikańską”. Pora na zmiany, a Kopernik jak pamiętamy (chyba ze szkoły?) też była Kobietą.

Czytanie zdań z „Listów św. Pawła”

wymaga albo nastroju jak z końcowych scen Odlotu (Taking Off) Miloša Formana, albo analitycznych zdolności interpretujących komunikaty RPP RP. Mimo to warto ćwiczyć. Najbardziej tajemnicze jest stałe (od tysięcy lat, niezależnie od skali aktualnej wojny) przekonanie, że to, co najważniejsze albo da się spisać, podpisać i zapieczętować, albo – paradoksalnie – rozlewa się i płynie szybciej niż atramentowy kleks, czy ludzka krew.  W sumie wszystko jedno, byle by było w końcu hiper. „W archikatedrze warszawskiej odbyło się polsko-ukraińskie nabożeństwo w rocznicę rzezi wołyńskiej.” W wakacyjnym klimacie, w szortach, klapkach, korkach, kwiatach we włosach, można by taką ceremonię skwitować w krótkich słowach. Tym razem nie warto (https://wpolityce.pl/kosciol/653673-oredzie-kosciolow-w-80-rocznice-rzezi-wolynskiej-sprawdz). Nawet gdy komuś zupełnie nie po drodze z tak awangardowo ubierającymi się starszymi panami, jeśli nie planuje szybkiej i dalekiej przeprowadzki powinien rzucić okiem na podpisane w warszawskiej archikatedrze wspólne Orędzie Kościołów w 80. rocznicę rzezi wołyńskiej. Dokumenty kościelne mają swoja specyfikę. Ten w wielu miejscach odwołuje się do Jana Pawła, do wcześniejszych dokumentów, ale tylko w jednym (powtórzonym w tytule) do wersu z Listu do Rzymian. Zdanie napisane po grecku przez gorliwego Żyda, z zawodu oskarżyciela publicznego, zdanie napisane dwa tysiące lat temu ma teraz w warunkach wojny coś zabezpieczać, sugerować kierunek działań? Religijne szaleństwo? Być może, w końcu to wewnętrzne porozumienie między odłamami katolików, a gdzie ortodoksi, gdzie cała w nic już nie wierząca, zmęczona reszta?  Mimo to zanim pojawią się nowe komunikaty z frontu, zanim jesienią zaleje nas fala sporów o eksport plonów, zanim dziarscy i bezkompromisowi ideowcy każdej z nacji upomną się o swoje, zanim będziemy musieli nauczyć się rozmawiać o niczym z tymi, którzy wrócili z okopów i nie bardzo wiedzą jaki jest teraz rok, warto to orędzie przeczytać.  Nie ma w nim niczego nieostrożnego, hierarchowie mają do perfekcji opanowaną technikę unikania takich słów. Jest tytułowe odwołanie do dziwnego

Łańcuchy pokarmowe w Zamku Ujazdowskim

Podobno ekologiczny rozsądek (szczególnie na Wschodzie) podpowiada by bardzo długo, w milczeniu przyglądać się jak dookoła nas przyroda sobie świetnie radzi.  Jak cykl pór roku niezmienny niemal niczym koniunktura w ekonomii po ojcowsku, z surową troską przypomina różnym istotkom, że trzeba sobie radzić, trzeba się spieszyć, trzeba polować na okazję. Zapolujmy na globalny rozgłos stołecznej wystawy w Zamku Ujazdowskim. W tradycji Zachodu ta, wprost z własnej obserwacji płynąca mądrość, wcześnie, już w cyklu archaicznych „mitów o sukcesji” (jak nazywa to Martin L. West) osadziła się w „bajkowej” mitologii. Wystawę zrobił artysta z Melbourne, wystawa zdenerwowała ambasadę Chin, a zainteresowała ambasadę Australii. O czym jest wystawa? Nie ma rady, trzeba wrócić do mitu, zgodnie z którym najpotężniejszy z Tytanów, najmłodszy syn Gai i Uranosa – Kronos – najpierw kastruje ojca Uranosa (Hezjod tak sprawę przedstawia: „Kronos przemyślny, / wielki, tymi słowami przemówił do matki czcigodnej: Matko, to ja to dzieło – skorom obiecał – wykonam, nie dbam bowiem o ojca, którego mam w nienawiści, choć jest nasz – on pierwszy niegodne sprawy wymyślił” Teogonia, 167-172″), potem szybko okazał się tyranem o wiele gorszym od Uranosa, w końcu oszukany przez najbliższych musiał zwrócić (vomitio, vomere, to odruch napędzający każdą dłuższą koniunkturę) to co spośród tychże najbliższych zżarł. Porządek wypluwania odwrotny do ładu połykania wywrócił na nice cały rodzinny ład. „(… w hymnie do Afrodyty wprost mówi się o tym, że Hestia była najstarszym dzieckiem Kronosa, a mimo to, z woli Zeusa, stała się najmłodsza z całego potomstwa. Z kolei Zeus, urodzony najpóźniej, stał się najstarszy, a w każdym razie w Iliadzie powiada się, że jest on starszy od Posejdona.”(Martin L. West, op. cit., s. 395).  Dawno temu (dwieście lat co najmniej), z jakichś urojonych powodów stary, głuchy Goya na ścianie własnej jadalni namalował Saturna pożerającego dzieci. Obraz bardzo długo zostający w pamięci, w

Na starych obrazach namalowano większość sytuacji, z jakimi spotykamy się w życiu

Obrazy złe, obrazy niosące złe emocje oglądamy chętniej. Nie potrafimy ich nie oglądać, po to mamy wiązkę instynktów by nasz organizm potrafił się czasem ochronić niezależnie od nabitej myślami głowy. Jeśli dostrzegamy oznaki niebezpieczeństwa, będziemy w tę stronę bacznie zerkali. Korzysta z tego od zawsze polityka, marketing, korzysta każdy kto zabiega o cudzą uwagę.  Warto pamiętać, że takie obrazy oglądamy w recesji, i nie chodzi o stan gospodarczej koniunktury. Chodzi o sposób działania takich obrazów, wymuszają one recessio – mimowolne, instynktowne „cofanie się „. Niby manewr jak każdy inny, skoro mamy zagwarantowaną swobodę poruszania.  Kłopot w tym, że w czasie cofania się oczy mamy utkwione w jakimś frapująco strasznym obrazku. Widać na nich, jak na dłoni, że blisko, bliżej niż zakładamy, za naszymi plecami krok w krok postępują monstra stokroć groźniejsze od tych, na które się gapimy. W poniedziałek 11 lipca zacznie się szczyt NATO w Wilnie. Ktoś powinien zawieźć tam lwowskiego misia z drugiego albo trzeciego piętra bloku. Czy ktoś chce żyć w cyrku, którego główną atrakcją ma być tresura niedźwiadków oparta na strachu? Welcome to Russia. Podobno skuteczność systemu Patriot w przypadku rakiet to około 70%, zasięg to 100-160 km. Odległość z Lwowa do Rzeszowa drogą asfaltowaną wynosi 170 km.

Nie było trudno przekonać Beyoncé, że Atlas Sztuki to Fundacja naprawdę zajmująca się sztuką

a „Ziemię Obiecaną” Reymonta przepisujemy nie dlatego, że (jak chce profesor Krzysztof Pomian) ogarnęło nas „szaleństwo katalogowania” ludzi według ich charakteru (pisma). Choć „po prawdzie” taka namiętność nie opuszcza Europę do dziś. Nadal w popularnym przekonaniu historia sztuki zajmuje się odróżnianiem gotyku od renesansu, renesansu od manieryzmu, manieryzmu od baroku, baroku od klasycyzmu. Kompletnie inne znaczenie i zakres chronologiczny mają te same style w historii muzyki. Jeszcze inaczej jest w historii literatury. Kultura europejska to misterna koronka powycinana w nakładających się na siebie kategoriach, porządkach, katalogach zdarzeń. Radykalny minimalizm modernizmu (less is more) wytępił większość gatunkowych nazw styli wykonawczych. Dawno, dawno temu, w połowie XVIII wieku, w czasach Johanna Joachima Winckelmanna popularne stało się przekonanie, że Kunstgeschichte ist Stilgeschichte (historia sztuki to historia stylu). Styloznawstwo, przymus zaliczania wszystkiego co się widzi do jakiegoś stylu był europejską modą, rozrywką elit. Nie ma powodu by w latach dwudziestych XXI wieku nadal posługiwać się na zmianę modernizmem i postmodernizmem. Życie w ubogich ekosystemach jest trudne. W wielu zwracających na siebie uwagę wydarzeniach kultury masowej z łatwością można rozpoznać cechy przypisywane dawnym historycznym stylom. Uff, zaufanie wróciło. Barok zaczął z przytupem. Barok zafascynowany ogromnymi kontrastami, wielką skalą, teatralnym patosem, rozwibrowanymi emocjami jest naturalnym odniesieniem dla wielu najgłośniejszych wydarzeń w muzyce pop. Barok w historii muzyki to okres dysponujący magnetyczną siłą działania na słuchacza.  • od lewej: Antoine Coysevox, „Sława” („Fame”) na Pegazie; 1698–1702, wysokość: 3.15 m, Luwr. Resztę można łatwo wyklikać.

Metafora palca jest bardziej interesująca. Palec jest doskonałym markerem antropomorfizacji.

Palec traktowany jest jako symbol Ducha Świętego. Abstrakcyjna i niezrozumiała moc zawarta jest w małej, słabej części ludzkiego ciała (zob. Ambroży, Expositio evangelii secundum Lucam, VII, 93 Komentarz do Ewangelii według Łukasza). Metafora „Księgi Świata” (liber mundi) jest powszechnie znana. Wyobraźnia scholastyczna spopularyzowała to porównanie. W XII wieku Hugon z Saint-Victor napisał: „Universum enim mundus iste sensibilis quasi quidam libre est scriptus digito Dei, hoc est virtute divina creatus, et singulae creaturae quasi figurae”. (Didascalion de studio legendii 7.4; PL 176) Cały ten zmysłowy świat jest jak pewna księga napisana palcem Bożym, to znaczy stworzona Bożą mocą, a poszczególne stworzenia są w niej figurami”. W tym samym stuleciu Nizami Gandżawi (نظامی گنجوی) rozpoczyna Eskandar-Nâmeh (Romans Aleksandra Wielkiego) wersetem: „Twoje pióro to mądrość, twoja księga to świat”. Boga poznajemy po tym, że ma wszystko na wyciągnięcie ręki. A jednocześnie nasze palce są bardzo „duchowe”. Wystarczy palec, aby uruchomić potężną kratofanię (spójrzmy jeszcze raz na ilustrację Williama Blake’a). Nawet mały palec może działać niesamowicie. Sacrum jest bardzo zmysłowe. Vesper Lynd: „Gdyby jedyną rzeczą, która z ciebie została, był twój uśmiech i mały palec, nadal byłbyś bardziej męski niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek znałem”. James Bond: „To dlatego, że wiesz, co mogę zrobić z moim małym palcem”.

26 czerwca 1961 zmarł w Gwatemali „chuligan wolności” Andrzej Bobkowski 

Warto o tej postaci pamiętać. Czytając w Szkicach piórkiem relację o upadku Francji latem 1940 z perspektywy cyklisty o wiele łatwiej uwolnić się od patriotyczno-sztampowej oceny wielu dziwnych postaci, jakie zamiast „bronić swojej ojczyzny”, walczyć, snują się dziś po Europie. Bobkowski, syn generała, do armii polskiej we Francji zgłosił się jako jeden z pierwszych. Nie został przyjęty. Znaczenie twórczości literackiej tego ekonomisty, gwatemalskiego modelarza, człowieka starającego się desperacko zachować niezależność od okoliczności dla kultury polskiej jest porównywalne ze znaczeniem Gombrowicza.  Poglądy miał proste: „Człowiek wolny, intelektualista, pisarz i poeta naprawdę wolny, który chce być wolny, będzie do końca tego świata miał coś z chuligana”.  Pod koniec lat pięćdziesiątych na prośbę Redaktora Giedroycia spisał Bobkowski lekko żartobliwy życiorys w trzeciej osobie. Epizod związany z pobytem we Francji przed wkroczeniem Niemców brzmi tak: „Oczekując na powołanie do wojska i nie chcąc korzystać z pomocy społecznej, utrzymuje się z prania bielizny, założywszy polską pralnię dla uchodźców pod firmą „Monsieur Sans-Gêne, Chlorcio i Spółka”, w której obok obficie używanego chlorku, czyli żawelu, był jedynym pracownikiem (…) Nie mogąc dalej kontynuować swego interesującego zajęcia praczki, wstąpił do francuskiej fabryki amunicji”. Ktoś, kto zakłada pralnię pod szyldem Duch Święty. Chlorcio i spółka i pracuje w niej jako jedyna praczka (no, chyba że robi się naprawdę zimno: „Wskutek tych mrozów musiałem przerwać od 10-go b.m. moją pralnię, bo mi stawy w palcach i w łokciach tak zaczęły puchnąć i boleć, że nie mogłem pracować. Bardzo mnie to przygnębiło, ale co robić. Jak się tylko możliwie się zrobi i choć trochę cieplej, to zacznę na nowo, tym bardziej, że klientela stale się dopytuje natarczywie o zdrowie „tej pańskiej praczki”. Ja tymczasem obkładam się trochę nieśmiertelną naszą rodzinną antiflogestyną i kuruję „tę moją praczkę”. Te mrozy dochodzące do minus szesnastu stopni przetrwaliśmy w naszym gołębniku zupełnie dobrze pomimo braku

Wycinanka jest powszechna

Zdumiewające, że w świecie w całości ponoć utkanym z pikseli, rastrów, bitów i w kraju tak ceniącym kulturę ludową dopiero teraz, w czerwcu 2023-go otworzono Muzeum Wycinanki. Współczesność to jedna wielka wycinanka, kolaż szaleńca z nożycami do strzyżenia ludzi w ręku.  Muzeum powstało w miejscu Królewskiej Fabryki Papiery założonej w 1755 roku w Konstancinie nad rzeczką Jeziorką. Przeskalowana ludowa wycinanka pokrywająca polski pawilon na Expo w Szanghaju w roku 2010 spodobała się na świecie (https://www.bryla.pl/bryla1,85301,7561313,Polski_Pawilon_na_EXPO_robi_furore.html). Mimo tego, dopiero trzynaście lat później doczekaliśmy się placówki gromadzącej tradycyjne wycinanki. Uzbierało się ponad dwadzieścia metrów teczek z wycinankami w archiwum. Miejsce znalazło się w świetnie odrestaurowanym (https://www.modernizacjaroku.org.pl/pl/edition/3413/object/3883/muzeum-wycinanki-dawny-zabytkowy-dom-ludowy-na-os-mirkow-w-konstancin) budynku dawnego Domu Ludowego (i ochronki) dla pracowników papierni zaprojektowanym w 1908 przez Stefana Szyllera. Wycinanka jest zaraźliwa, patrzymy na neogotyckie gzymsy a widzimy ząbkowania z ponacinanej kartki. Zaskakująco mało wiemy o początkach tej tradycji. Najpierw musiał być papier, by pojawił się być może inspirowany kulturą żydowską (w której wszystko co styka się z literą nabiera znaczenia mistycznego) zwyczaj dekorowania domu przy pomocy wycinanki. Podobno ostatni dobry do wycinanek papier pochodzi z lat sześćdziesiątych XX wieku, z zamówienia ówczesnego Ministerstwa Kultury dla twórców ludowych.  W kulturze nadmiaru wycinanie powinno być praktyką powszechną, umiejętnością ćwiczoną od najmłodszych lat. Nawet gdy w dorosłym życiu ktoś się nie powiedzie i zajmie się na przykład polityką, sprawne wycinanie (w narodowym stylu) może się przydać, już na wakacjach. Niby wakacje, żadnej szkoły, a tu przez całe lato i początek jesieni trzeba będzie intensywnie edukować się „w temacie” krajów muzułmańskich, kierunków migracji z takich krajów, oby nie „w debacie” na temat odbudowywania kalifatów, gdzieś daleko na południu Pirenejów. Czemu nie, ale dlaczego wszystko to na poziomie gumna? Dlaczego w tak prymitywny sposób, przypominający staropolski oklep cepem? Jeśli realna polityka musi być demagogiczna, niech będzie, ale dem-agogos, prowadzący lud chyba nie musi wcale

Zupa z odrobiną pasty do zębów

Tina Turner „zaczytywała” książki Edgara Allana Poe. Gombrowicz nie znosił Balzaka. W roku 1958 pisał: „Nie znoszę jego Komedii ludzkiej. Pomyśleć, jak łatwo najlepsza zupa ulega zepsuciu gdy dodać do niej łyżeczkę starego tłuszczu lub odrobinę pasty do zębów. (…) Łatwiej znienawidzić kogoś za dłubanie w nosie, niż pokochać za stworzenie symfonii. Albowiem drobiazg jest charakterystyczny i określa osobę w jej codziennym wymiarze.” (Dzienniki, Niedziela, 1958). Gombrowicza czytamy. I co teraz, jak mieszać te przypadkowe i często przeterminowane składniki w naszym 5inKotle? W prawo mieszać, czy raczej do lewej, żeby odwlec przynajmniej moment kiedy ujawni się, że to, co przygotowano może figurować w karcie (czy raczej na panelu: order & collect) jako komedia ludzka? Taki los trwałych przedsięwzięć, fundacji, instytucji, a zwłaszcza „instytucji kultury”. Ich zamiarem i celem jest zawsze krzątanie się w celu sprokurowania symfonii (symphonia Mundi), a z czasem okazują się zlepkiem małości i zjełczałych drobiazgów. Jeśli będziemy pożywności dodawać do tej książkowej pulpy postaramy się o tłuszcz dobrej jakości, wieloletni, wysezonowany. Wydaje się to coraz bardziej znaczące. Bo co się stanie, jeśli zaczniemy czytanie opisywać jako proces, w wyniku którego powstają zanieczyszczenia i odpady? W wielu dystopiach książki są czymś zabronionym i niszczonym jako niebezpieczne (na przykład powieść Raya Bradbury Fahrenheit 451). Czytanie oraz ślad węglowy to chyba dostatecznie aktualny temat. Atlas Sztuki oczywiście i w tej dziedzinę również wykonuje szereg badań. W pomieszczeniu w jakim znajduje się czytelnik i książka nie zachodzą żadne nieoczekiwane zmiany parametrów jakie potrafimy rejestrować. Jesteśmy w stanie zarejestrować zmianę wskaźników, które uznaje się za związane z neuronalnymi korelatami świadomości {neural correlates of consciousness (NCC) takich jak: aktywność elektryczna i zużycie tlenu przez obszary mózgu}, być może aktywność hormonalną. I tyle. Wygląda na to, że podobnie jak w przypadku mikroświata to, co wiemy o czytaniu w większej mierze jest efektem modeli dedukcyjnych,

Najwyższa pora zacząć trochę bardziej interesować się tym co dzieje się poza Europą

28 maja rozstrzygnęły się wybory „o wszystko”, wybory prezydenckie w Turcji. Stopień polaryzacji poglądów był w Turcji bardzo podobny do tego u nas. Poziom emocji, ilość inwektyw używanych zamiast argumentów też. Bajka o zasadniczym wyborze między patriotycznym konserwatyzmie i kosmopolitycznym lewactwie podobna. Zaangażowanie aparatu państwa po jednej ze stron też.  Turcy wybrali.  Co jest ważne w tym wszystkim dla nas? Uświadomienie sobie, że wyliczone wyborcze „atrakcje” jakie nas czekają tego lata są czymś powtarzalnym, czymś wydarzającym się w pozornie zupełnie różnych kulturach. Ćwiczmy hasło popularne w pierwszej turze tureckich wyborów: „Wszyscy jesteśmy Turkami”. Może się nam przydać.  Choć niewykluczone, że koniec końców okazać się może, że „Wszyscy jesteśmy Turczynkami”. „Nursema nasıl oy verirdi? – Jak zagłosowałaby Nursema?” To najpopularniesze pytanie ostatniego etapu kampanii wyborczej, nawiązujące do bohaterki serialu „Kizilcik Serbeti”.  Wybór płci jako wybór polityczny to też nowy standard w polityce XXI wieku. Zabawne, że dzieje się to w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed neolitem, kilkanaście tysięcy lat temu zaczęła się powolna, ogromna zmiana wyobrażeń odnoszących się do płci. Starsze, paleolityczne kobiece idole o szerokich biodrach ustąpiły pola bohaterskim, szalonym męskim wojownikom. Tym, którzy nadal, przy każdej elekcji (erekcji?) prowadzą do boju, do końca, szarżują na cały wrogi świat.   Rysunek satyryczny z tekstem: „Wszyscy jesteśmy Turkami”; Katarzyna Kozyra, „Więzy krwi”, 1995; Postać kobiety Gobekli Tepe, warstwa II, 7500-6000 lat przed naszą erą;  Wojownicy, m.in. na reliefie z Sayburc, z VII(?) tysiąclecia p.n.e., ściskający członek w garści, atakowany przez dwa lamparty. Podobno najstarsza znana scena z narracją, długi serial.

Kto potrafi odróżnić grzyb atomowy dobrej jakości od jego taniej kopii?

Proszę pomyśleć jakie znaczenie ma fakt, czy przytrafi się nam eksplozja dobrej jakości, czy jej chińska albo koreańska podróbka. Oczywiście celność, jakość, zasięg broni z której się zabija wpływa na efektywność zabijania, ale niekoniecznie ten, z kim walczymy musi na to zwracać uwagę. Wojna w Ukrainie nie jest formą rywalizacji jaką są w stanie pojąć mieszkańcy Europy, którzy jak pisał Tuwim:  „(…) – widzą wszystko  o d d z i e l n i e: Że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…” Na razie i my, i media wszystko w przebiegu wojny w Ukrainie doskonale rozumiemy. Czego tu nie rozumieć: wojna jest tylko formą presji ekonomicznej i kulturowej, prowadzoną środkami brutalniejszymi niż zazwyczaj. Wrogie przejęcie to termin doskonale znany bankowcom i biznesmenom. Technicy, inżynierowie, umysły ścisłe i precyzyjne doskonale rozumieją, że to technika wojskowa, jej ilość, jakość zdecyduje o przebiegu wojny. Ekonomiści od razu wiedzieli kto wygra, skoro saldo handlowe obydwu walczących stron jest takie, jakie jest.  Patrzymy na te wojnę jak dziewiętnastowieczni mieszczanie patrzyli na Wojnę Krymską. Wojna jest, ale w najmniejszym stopniu nie narusza reguł codzienności. Jest pod kontrolą, obserwujemy ją, dokładamy starań by się nie powiększyła. Pożary się zdarzają, ale z pewnością nie będą apokaliptyczną katastrofą globalną. Ten rodzaj zachodniego myślenia jest niedomknięty, niekonsekwentny, niespójny i może to być groźne. Traktowanie wojny jako zjawiska ekonomicznego i gospodarczego, dającego się kalkulować mimowolnie zakłada, że nadal działają rozróżnienia przy pomocy których opisujemy rzeczywistość. Dla Zachodu, szczególnie dla Zachodu drugiej połowy XX wieku takim pojęciem jest pojęcie taniej podróbki. Angielski wykształcił szczególnie bogatą frazeologię: cheap reprint, cheap imitation, cheap fake, cheap knockoff, cheap copy po bardziej personalne: total sham, bargain basement stand. To frazeologia budująca całą hierarchię Zachodu, oparta na historycznym poczuciu „wyższości” i podległości. De facto wojna jest brutalną formą ustalania nowej hierarchii. Nie ma natomiast czegoś takiego

Wydaje się wam, że wiecie coś niecoś o piciu i upojeniu?

Tylko dlatego, że czytacie po polsku, w jednym ze słowiańskich języków Wschodniej Europy albo jeszcze niedawno „zamieszkiwaliście” na Włókienniczej w Łodzi? No więc, tylko wydaje się wam.  Roberto Calasso (Zaślubiny Kadmosa z Harmonią, przeł. S. Kasprzysiak, {Le nozze di Cadmo e Armonia}) w dwóch zdaniach, tak zdawkowo jak to możliwe przypomniał co łączy całkowite zamroczenie rozumu i coś, o co warto grać: unieważnienie wyroku Losu.   „Z miłości do Admeta Apollon upił Mojry i być może było to najbardziej szalone święto, o jakim napomknienie do nas dotarło, ale o jakim nic więcej nie umiemy powiedzieć prócz tego, że się odbyło. Mojry, dziewczęta o pięknych ramionach, które przędą nić życia każdego ze śmiertelnych, pojawiają się w wyobraźni Plutarcha jako »córy Ananke«, Konieczności. A Konieczność, jak przypomina Eurypides, który »dzięki muzom się wzniósł w przestworza« i »silniejszego nic od Ananke nie znalazł«, jest jedyną potęgą, która nie ma ołtarzy, ani posągów. Ananke to jedyne bóstwo, które nie wysłuchuje próśb przedkładanych jej razem ze składaną ofiarą. Jej córki można podejść tylko posłużywszy się upojeniem. I bardzo rzadko pijaństwo okazuje się silniejsze od nich. Apollon potrafił tego dokonać, ale tylko dzięki miłości do Admeta, ponieważ pragnął odwlec jego śmierć.”   Rezygnacja z Rozumu Śmiertelnym przychodzi z trudem. Bogom – jak zwykle – dużo łatwiej. Ale i oni muszą mieć śmiertelnie dotkliwy powód.

Czy warto poświęcić na W20 całe piętro Chaplinowi?

Dobrze zestawiona, uważnie obejrzana ikonografia Chaplina zastępuje długi i nudny wykład o antropologii kulturowej XX wieku. To, czego dowiedzielibyście się pod jego koniec zobaczycie już w kadrach kończących Ballet Mécanique Legera i Murphego z roku 1924. Kukiełka Chaplina rozsypuje się (rekonfiguruje?) na fragmenty, rozsypuje się pod wpływem szalonego, mechanicznego, rozkołysanego ruchu kamery i światła, po pierwszej Wielkiej Wojnie. Dokładnie sto lat temu, w połowie lat dwudziestych zacznie się proces lepienia nowego, „stalowego” człowieka. Takiego, który się nie rozsypie, nie zawaha, wypełni każdy rozkaz. Charles Spencer Chaplin urodził się 16 kwietnia 1889 roku w Londynie.   Czego się życzy na sto trzydzieste czwarte urodziny? Z pewnością nie Legii Honorowej, jeśli już to kolejnej awantury, takiej jak ta wywołana przez młodych letrystów 29 października 1952, kiedy Chaplin w Paryżu, jak przystało na Starszego Pana osobiście odznaczenie odbierał. Takie ataki, ataki ze strony ulicy, ataki na ulicy są znakiem, że nadal ktoś działa tak jak trzeba, działa jak kij w mrowisku.  Dziś ruch podobno jest większy, korki koszmarne, zaczynamy tęsknić za jakimś, niechby nawet dyktatorem, byleby to wszystko ogarnął, uporządkował. Czy znajdziemy dyktatora lepszego od tego granego przez Chaplina? Niestety, raczej tak. Ilustracja: Spojrzenie Chaplina, spojrzenie robotnika, z grupy: Robotnik i kołchoźnica (Рабо́чий и колхо́зница) autorstwa Wiery Muchiny, 1937, rzeźba była obrazową analogią pierwszych artykułów konstytucji ZSSR z 1936 r. mówiących o „niewzruszonym sojuszu robotniczo-chłopskim”.

Sudanizacja

Sudan to starożytna kraina Kusz, z której przez stulecia pochodziło całe złoto Egiptu, to miejsce lokalizacji biblijnych kopalń króla Salomona. Chartum to około sześciu milionów ludzi w jednym mieście nad Nilem. W mieście toczą się walki, z użyciem lotnictwa. Dysponuje nim armia dowodzona przez Abd al-Fattah Abd ar-Rahman al-Burhana. Ich przeciwnik Siły Szybkiego Reagowania Mohameda Hamdan Dagalo chyba przegrywają. Chyba, bo w czasie walk w mieście niewiele wiadomo. Poza tym to daleko. Póki co nie warto uczyć się nazwisk głównych aktorów. Z nie polskiej, a bardziej zachodniej perspektywy podobnie wygląda wojna w okolicach Doniecka i Bachmutu. Inwestować czas i uwagę w odróżnianie Szojgu i Gierasimowa od Prigożina? Studiować kto jest prawdziwym generałem a kto kucharzem, czy poganiaczem wielbłądów?  Czytać kto komu wyciął jaki numer? Bez przesady, ostatnie (aktorsko marne) „dramatyczne” wystąpienie Prigożina na tle jego wagnerowców (https://twitter.com/i/status/1654397764569104384) rozbudza nadzieję.  Pięć minut ględzenia, wprost do „narodów Rosji” i nagle Federacja Rosyjska upodabnia się do Sudanu. Tu i tam walczą jacyś lokalni watażkowie, obrzucają się wyzwiskami, rywalizują o wszystko. To nie żarty, leje się krew, giną cywile. Dla walczących najwyraźniej nie są to kwestie istotne. Władza, jakieś surowce to cała pula, o którą się rywalizuje. Pod względem grubości warstw mitonośnych pustynie Sudanu nie ustępują dzikiej Syberii. Obydwa te kraje, obydwie te wojny mają coraz większą szansę upodobnić się do siebie w europejskich głowach. Zadziała klasyczny, freudowski mechanizm obronny zmniejszający frustracje i lęk.  Przeniesienie (die Übertragung) Rosji w głąb „czarnego lądu” to kolejna, jawna (choć fantazmatyczna) niesprawiedliwość białych głów. Afryka ma dość własnych plag. Przemieszczenie (Verschiebung) obrazu wojny na Ukrainie gdzieś, gdzie ludzie są „zupełnie inni” niż my (i nie krwawią na czerwono) wcześniej czy później upowszechni się w europejskiej, komfortowej perspektywie. Sudanizacja Rosji z polskiego punktu widzenia jest czymś tożsamym z nagłym urealnieniem rosyjskich baśni snujących się od dawna po Zachodzie.  Jak

Instruct GPT, GTP-3, GTP-4, GTP-n+1

Obecna wrzawa ujawniająca niewyraźną obawę przed tempem nabywania umiejętności komunikacyjnych przez kolejne algorytmy warta jest porównania do stanowienia prawa dla rzeczywistości uginającej się pod naporem technologii w połowie XIX wieku. Oczywiście zabezpieczymy się jurystycznie na wszelkie możliwe sposoby. Kancelarie i gremia układające teraz regulacje prawne dla nowej technologii będą, oczywiście dla usprawnienia pracy, korzystały z umiejętności ChatGPT. To nic złego, wręcz przeciwnie, ale pora między sobą parę słów zamienić „w temacie” wiary, że ludzkie stanowione prawo ogranicza technologię. Wizja, wyraźna, dobrze skalkulowana wizja korzyści z „szybszej” komunikacji, z szybszego, mechanicznego przetwarzania informacji, z przyspieszenia tempa akcji jest jedynym horyzontem ograniczającym.  Oczywiście zaczniemy od precyzyjnych regulacji nakazujących by przed każdym użyciem ChatGTP pojawiał się człowiek z czerwoną chorągiewką sygnalizujący taki rodzaj nowej komunikacji. Angielska ustawa znana jako Red Flag Act wprowadzona w 1865 roku została już w 1878 złagodzona, człowiek z chorągiewką poprzedzający lokomobil parowy mógł truchtać przed nim w odległości 20 jardów, wobec wcześniej obowiązujących 60-ciu. W XXI wieku pójdzie pewnie ciut szybciej, mamy podobno mniej miejsca i czasu. 

Charyzma nie przenosi się przez media. Może zostać przekazana tylko osobiście, tylko wybranym

Misterium jest nietransmitowane. Początek biblijnej tradycji namaszczania przez proroka przyszłego władcy znajdziemy w szesnastym rozdziale Księgi Samuela (1Sm 16). Kluczowe są dwa wersy: siódmy i trzynasty. W siódmym ugruntowuje się pryzmat tego co niewidzialne i niepojęte, w trzynastym taki porządek zyskuje wymiar trwałości.  Ustawiona przez gwardzistów zasłona zmieniła prezbiterium katedry w Westminster w niedostępne sancta sanctorum w chwili namaszczenia olejem przechowywanym w ampulli w kształcie orła od czasu koronacji Karola II w 1661. Jednak spektakl otrzymania sakry monarszej buduje się nie tylko z zasłaniania kulminacyjnego momentu, ale przede wszystkim z ilości młodych twarzy dookoła. Bliskowschodni rytuał namaszczania władcy nieznany w kulturze rzymskiej wrócił do Europy dość niespodziewanie podczas drugiej koronacji Pepina Krótkiego przez papieża Stefana II 6 stycznia 754 roku w bazylice Saint Denis. Dzięki temu krócej trwały wątpliwości czy władza Karolingów detronizujących Merowingów jest w pełni legalna. Na malowidle z synagogi w Dura Europos (Syria) z połowy III wieku n.e. widać przedstawiony w stylu polichromii rzymskich moment namaszczania przez proroka Samuela najmłodszego spośród synów Jessego: rudego Dawida. Widać też uniwersalną siłę niezrozumiałego rytuału, czujne spojrzenia oczu pozostałych braci.  Dziś ta symbolika jest zupełnie zatarta. Najbliższe dni upłyną pod znakiem ziewającego księcia Louisa. Trzeba iść z duchem czasów, nowy król podobno jest bardzo postępowy. Ilustracja: Ampulla na olej święty przygotowana na koronację Karola II przez Roberta Vynera,  Malowidło z synagogi w Dura Europos (muzeum w Damaszku, panel WC3), poł. III w. n.e. Twarze, młode twarze.

Władze Katowic nie chcą muralu z napisem „Konstytucja”.

Akty fundacyjne, często są śladami desperacji, znakami kryzysu. Na szczęście zdarza się, że są symptomami jego przesilenia, jego prze-zwyciężenia, zostawienia go za sobą, w martwym królestwie wiedzy historycznej, na którą patrzy tylko benjaminowski „Anioł Historii”. Byłoby fortunnie, było by cudownie gdyby korzystając z trzeciomajowej jutrzenki swobody i doskonałych warunków awiacyjnych zleciał wprost do głów uczonych niewiast i mężów zajmujących się w Rzeczpospolitej myśleniem nad rolą konstytucji duch i przyniósł jak usłużny kurier silne przekonanie, że najwyższa pora lekko zmienić bajkę i zacząć mówić o pokrewieństwie, o braterstwie, o wspólnym sensie i Konstytucji 3 Maja i Konstytucji Benderskiej, spisanej przez kozackiego hetmana Filipa Orlika w 1710. Orlik kaligrafował artykuły „Pacta et constitutiones legum libertatumque exercitus zaporoviensis” stanowiące o niezbywalnych prawach ludu ruskiego w rzeczywistości tuż po klęsce pod Połtawą. Nasza trzeciomajowa powstała w chwili, kiedy trochę za późno było o otrzeźwienie narodowe.  Nad wyraz charakterystyczne jest, że dowolny rodzaj netu poinformuje was, o angielskiej „Magna Charta Libertatum” z 1215 roku o „pierwszej spisanej” konstytucji amerykańskiej z roku 1787, przy odrobinie wytrwałości dowiecie się o konstytucji Korsyki z 1755 wymierzonej w Genueńczyków, ale nie znajdziecie zbyt wielu miejsc podkreślających, że wolnościowe, oparte na prawie stanowionym, które obowiązuje całą wspólnotę akty w Europie zjawiły się we wschodniej jej części najpierw w Benderach, potem w Warszawie. Obecny wysiłek, dziesiątki tysięcy zabitych zobowiązują do tego by skutecznie i głośno zacząć przypominać Zachodowi o jego spóźnionym tym deklaratywnie ważnym obszarze „rozwoju”. O bardzo długiej, trwającej co najmniej do epoki Bismarcka, jeśli nie do XX-wiecznych „profesjonalnych elit” (homo faber) fascynacji sprawnością „oświeconego absolutyzmu”.  U Orlika gwarantem kozackiej konstytucji miał być król szwedzki, czyli ktoś, kto właśnie zupełnie bez wyczucia wschodnich realiów i dystansów przegrał rozstrzygającą bitwę z Piotrem I i ratował się ucieczką do Turcji. Ukraina dziś podobnie jak kozacy Orlika na początku XVIII wieku bez pomocy

Ekowieżowiec w Nowym Centrum Łodzi: wizytówka, ale nie ikona. Lex deweloper po łódzku.

Dar słowa jakim obficie zroszone są portale architektoniczne zawsze cieszy, nawet bez wizualizacji. Warto zgodnie z architektonicznym odruchem przyjrzeć się konstrukcji. Śmiałe konstruowanie przyszłości to łódzka specjalność, co najmniej od epoki, kiedy miasto szło łeb w łeb z Chicago. Dziewięć tytułowych elementów, niby wyglądają jak części zdania, ale to nie jest zdanie, to tylko jego równoważnik. Zabrakło czasownika, co być może symptomatyczne. Inwestor się już raz sparzył i aż tak pewny realizacji nie jest, by od razu orzeczenie w tytule stawiać. Może woli poczekać z tym orzeczeniem, na to, co orzeknie konserwator zabytków, miasta Architekt i wielu innych z mocy prawa pilnujących naszej łódzkiej sielanki. Dla ułatwienia ich pracy przypominamy, że o wieżowcu łódzkiej telewizji lata temu Terry Gilliam (reżyser, a nasza sielanka nadal mocno jest filmowa) powiedział, że to najbrzydszy budynek świata.  Ośmieleni rozmachem wizualizacji pogrupujmy tytułowe wyrazy: trzy konkretne rzeczowniki – ekowieżowiec, wizytówka, ikona, trzy ładne słówka współbrzmiące jak plan miejscowy: Nowe Centrum Łodzi, i zostają  trzy drobne okoliczniki (dwa okoliczniki i przydawka?): w, ale nie.  Tylko proszę pamiętać o pauzie, o spacji przy czytaniu tej ostatniej trójki, bo niezręcznie wyjdzie. Pauza, spacja, oddech to coś bardzo Łodzi potrzebnego, nawet w Nowym Centrum. To coś bardzo podobnego do neonu łagodnie mrugającego ze szczytowej ściany sąsiedniej kamienicy, gdy stoi się na światłach na rogu Narutowicza i Sienkiewicza: w-dech, wy-dech. „Autorami instalacji są architekci Katarzyna Furgalińska i Łukasz Smolarczyk z pracowni Supergut Studio z Katowic.  – Przygotowywaliśmy się do tej realizacji ponad 2 lata, prowadząc rozmowy zarówno z artystami lokalnymi, jak i twórcami z różnych stron Polski. Z uwagi na fakt, że jest to pierwsza tej skali neonowa instalacja w Łodzi, zależało nam, żeby była ona w pełni przemyślana, przede wszystkim pod kątem doboru właściwej lokalizacji, a także samej treści neonu.” (https://uml.lodz.pl/aktualnosci-lodzpl/artykul-lodzpl/neonowa-instalacja-wdechwydech-w-centrum-lodzi-id26447/2019/3/7/) Jeśli ekowieżowiec uzyska orzeczenie, powstanie, trzeba będzie przenieść duży

Święto Pracy, Labour Day

Trwa ta tradycja od 1889. Skorzystajmy z, kto wie, może jednych z ostatnich obchodów bez udziału związkowych algorytmów, bez sunących w pierwszomajowym pochodzie robotów niepojmujących, dlaczego prawa pracownicze są nie dla nich.   Obchody gdzieś dalej od dawnego Bloku Wschodniego? Może Reykjavik? Szukając dobrych wzorów na chwilę majowej swobody warto spojrzeć na parę w samym środku grającej na ulicy orkiestry. Bęben i tamburyna, islandzka sekcja rytmiczna: może być ikoną Fyrsti maí – 1 maja, daleko na zimnej wulkanicznej wyspie. Kiedy wczytamy się w podpisy pod zdjęciami robi się naprawdę radośnie: Robotnicza Orkiestra Dęta wykonuje słoneczną sambę na Placu Ingólfstorgi. Słoneczna samba przyda się i w naszym umęczonym przez turbokapitalizm kraju. Drugie zdjęcie z Fyrsti maí 2022 warte jest uwagi z powodu architektonicznego tła. Podpis znów jest bardzo konkretny: Orkiestra dęta gra w rogu, na rogu Bankastræti i Lækjargatu, w tle Rada Ministrów i kancelaria premiera. Tak, tak, uwaga zadeklarowani egalitaryści, ten mały biały domek z naczółkowym dachem to siedziba premiera i rady ministrów Islandii. Cały rząd, dziesięciu ministrów i premier spokojnie mieszczą się w nim i pracują. Bez kolumn, bez attyki, bez panopliów wokół portyku. Bez ogrodzenia? Bez migających non-stop policyjnych kogutów, być może bez tajniaków, choć tego akurat na podstawie fotografii orkiestry dętej nie ustalimy. A w kontekście dawnych 1-majów bez trybuny honorowej. Niemożliwe, a codzienne, choć na wyspach egzotycznych. Ilustracja: Lúðrasveit Verkalýðsins tekur sólarsamba á Ingólfstorgi. Lúðrasveitin blæs í horn, á horni Bankastrætis og Lækjargötu, Stjórnarráðið, skrifstofa Forsætisráðherra í bakgrunni.

Tylko fakty nas interesują podobno.

Co to właściwie znaczy? Fakt, czy raczej jego łaciński przodek – factum – występował w złożeniach, takich jak: factum est. Da się to przetłumaczyć najprościej: faktem jest, lub równie dobrze: zostało zrobione. Fakty, dopóki nie zostaną zrobione, urzeczywistnione (co potwierdza est/jest, trzecia osoba liczby pojedynczej czasownika esse – być, istnieć), sfabrykowane, dopóki się nie wydarzą i nie zostaną zauważone nie istnieją. Kto fakty robi? Faktycznie, rzecz biorąc wszyscy. Jednym wychodzi lepiej, innym kompletnie nie wychodzi. Bardzo trudno ocenić jakość faktu. Nawet jeśli upieramy się przy „obiektywności” faktów, choć bardziej są one czynem, zdarzeniem, wypadkiem niż obiektami, jakie biorą w nim udział, nie dysponujemy obiektywnymi skalami by je szeregować, układać, piętrzyć według ważności, przydatności powszechnej, „doniosłości”, etc.  To się nie zmieni dopóki nie zostaniemy wszyscy ze sobą na stałe w jedną sieć komunikacyjną zestaleni.  Faktem ostatnich godzin stała się eksplozja zgubionej lotniczej bomby na skrzyżowaniu ulic Watutina i Gubkina w rosyjskim Biełgorodzie. Informacje, i co ważniejsze filmy z miejskiego monitoringu pokazującego co się „faktycznie wydarzyło” okrążyły glob już kilkukrotnie. Nikt na szczęście nie zginął. Z Biełgorodu do ukraińskiego Charkowa jest niedaleko, osiemdziesiąt kilometrów, godzina, półtorej samochodem, gdy nie ma wojny. Fakt, że akurat incydent z Biełgorodu przykuł uwagę tylu obserwatorów wiele mówi o sposobach obserwowania „faktów”. Pewnie na początku wojny na charkowskich osiedlach też było sporo ulicznych kamer, potem wielokroć więcej eksplozji między samochodami, blokami, sklepami. Informacja, że coś wybuchło dziś w Charkowie jest żadną informacją, to normalne. Wygląda na to, że „medialnym faktem” staje się (est) to, co nie pasuje do naszych mimowolnych założeń obserwacyjnych, to, co podważa szacowny rozkład prawdopodobieństwa.  Biorąc pod uwagę, że tylko jeden z dwóch walczących od kilku dni ze sobą sudańskich generałów dysponuje lotnictwem, liczba bomb, jakie spadły w centrum Chartumu w ostatnich godzinach z pewnością jest większa. Mimo to nikt nie będzie emitował i oglądał

Przewodnik krok po kroku po uprawie żonkili i narcyzów

Opinie ekspertów są różne, jedni radzą, żeby podlewać raz na rok, inni zalecają by nie przesadzać z częstotliwością, jeśli chcemy się cieszyć żywą barwą dłużej. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy papierowych kwiatów. Żółtych, rozdawanych 19 kwietnia w Warszawie i kilku innych miastach w Polsce to działanie niepragmatyczne, ale piękne. Bardzo, bardzo szczególny, niestety bolesny aspekt tego czym jest „piękne działanie”, działanie niespecjalnie liczące się z realiami przypomina się w dniu wybuchu Powstania w Getcie. W kawałku miasta, na którym tłoczyło się i umierało tyle mniej więcej tysięcy ludzi. To było pierwsze powstanie w mieście w czasie II wojny światowej.  Co się dzieje z miastem, w którym do głosu dochodzi desperacja i wściekłość?  Nie sposób tego badać w ramach jakichś badawczych dyscyplin: urbanistyki, studiów nad przestrzenią publiczną, historii, socjologii, antropologii, etc.  Kwiaty są dobre, szczególne tak zwykłe i anonimowe. Nie dowiemy się już kto taki gest zaczął. Nie musimy tego wiedzieć, powinniśmy pamiętać. Powinniśmy, z powodu na przykład piękna. To podobno cholernie kosztowna abstrakcja, ale każdy może ją mieć, przynajmniej raz.  Może już pora by oprócz kwiatów zająć się czymś podobnie prostym, np. literami.  Żydzi, Polacy, Niemcy, po chwili okaże się, że trzeba dopisać do tego Rosjan, Białorusinów, Litwinów (Bałtów), Ukraińców i jak zwykle po dłuższej chwili przypomnimy sobie jeszcze o Romach i Tatarach. Wszyscy ci ludzie znaleźli się obok siebie, naprzeciw siebie z powodów, których wielu z nich nie chciało i nie rozumiało. Wielu wręcz przeciwnie. Tyle historii wystarczy, jeśli mamy żyć w tym samym miejscu, od stuleci zamieszkanym przez – jak to napisała Hannah Arendt – „pas ludności mieszanej”. Kilka europejskich etnosów, kilka alfabetów, historia niezrozumienia. Kto z nas potrafi napisać cokolwiek, choćby piękno po hebrajsku, w jidysz, po polsku, niemiecku, rosyjsku, ukraińsku, białorusku, litewsku i po romsku i tatarsku? Nikt? Spróbujmy z czymś bardziej oczywistym: pamięć? Też nikt?  To mamy

Reportaż to dość ekskluzywna i kosztowna forma zbierania informacji na miejscu zdarzeń,

spopularyzowana za sprawą relacji z Wojny Krymskiej w połowie XIX wieku. Zachodnie media, duże redakcje stopniowo zapowiadają, że w trosce o zmniejszanie emisji gazów cieplarnianych będą emitowały tylko takie reportaże, które od reportera nie wymagają lotu samolotem. Zostanie więc reportaż podporządkowany transportowi lądowemu i morskiemu. Przy dzisiejszym nadmiarze źródeł dostępnych za sprawą internetu globalnie nie jest to żaden „informacyjny” problem. Nadal będziemy „na bieżąco” wiedzieli o wszystkim. W dłuższej perspektywie, w zestawieniu z ciągłą, lekko maniakalną, europejską troską o wiarygodność i bezpośredniość tego, co traktujemy jako wiedzę o świecie to jest znaczącą cezurą. W jeszcze dłuższej, odlotowej perspektywie, np. baroku, jest to wyłączenie powietrza spod kontroli przytomnego rozumu. Aer to zawsze był żywioł zdradliwy, chrześcijańska obawa w nim właśnie osadzała wszystkie przepoczwarzające się jak obłoczki dymu mniejsze i większe nieczyste duchy, w wolnych od psot metafizycznych chwilach zajęte cichym chichotaniem z niezdarności śmiertelników. Z punktu widzenia racjonalnej kontroli emisji gazów w epoce zasysającej i pobierającej wiedzę wprost z chmur latanie nie ma sensu. Pomruki o rychłej i technologicznie skutecznej polaryzacji i podziale jednego wspólnego „netu” na mniejsze intranety o wyraźnych granicach zasięgu jakoś się zharmonizują z sopranowym śmieszkiem. Harmonia mundi przetrwa bez problemu. Nasza zdolność do kompensowania niedoborów w otoczeniu jest o wiele większa, będzie wprost fantastycznie. Obraz Marca Chagalla, Soleil dans le ciel de Saint-Paul, 1983; Obraz Franciszki Themerson, Two Pious Persons Making their Way to Heaven, one propellered, one helicoptered, with a little angel below, 1951; jakieś zamieszki, gdzieś daleko, za morzem.

Wracamy z krótkich zimowo-świątecznych wypadów

Uwalniamy się od Rodziny, narty i święta to spory wysiłek. Zaraz po nich statystycznie częściej powinny pojawiać się szalone plany, by jak w starym dowcipie zrzucić wszystko i wyjechać, wyjechać samemu, daleko poza granice netu, mieć chwilę dla siebie, bo w święta znów się nie udało.  Jeśli odpowiada wam podróż po prawdziwym kosmosie zacznijcie od ilustrowanych wydań Ulissesa Joyca. Spokojnie, nie trzeba czytać, jest to, jak dawno ustalili joycelodzy, pierwsza (sprzed 101 lat) w pełni autonomiczna powieść, sama płynie. Podobno jak jakiś starożytny strumień (Styks, Lete), wszytko jedno, ważne, że samemu nie trzeba robić – literalnie – nic. Ot, jak pasażer zerknie sobie człowiek to tu, to tam. Tekst to temu irlandzkiemu autorowi dosyć koślawy wyszedł, miejscami wygląda to jak kierdel baranów na wysokości węzła Konotopa na adwójce zwanej „Autostradą Wolności”. Nawet dwa solidne tłumaczenia: Macieja Słomczyńskiego sprzed lat i nowe Macieja Świerkockiego nie były w stanie rozładować karambolu i kompletnego miejscami zakorkowania sensu w tej powieści. Jak to w kosmosie, ciasno, ciemno. Za to niektóre ilustracje od razu są w stanie wyrwać człowieka z powielkanocnej desperacji. Jeśli ktoś na początku takiej eskapady czuje się niepewnie, nie wie czy da radę polecieć, może zacząć na przykład od Matisse’a, ten nie tylko zilustrował ale i podpisał pewną ilość nowojorskich wydań Ulissesa razem z autorem jeszcze w latach trzydziestych. Ich ceny na aukcjach są interesujące, gdybyście nawet w tak prywatnej podróży nie mogli oderwać się od codziennego profesjonalizmu. Jak nie lubicie Matisse’a i jego modernistycznych dziwactw, zacznijcie od Richarda Hamiltona. To równy chłop, szczery popartowiec, ten od budowania współczesnych wnętrz (Just What Is It that Makes Today’s Homes So Different, So Appealing?) z tego co pod ręką. Na ilustracjach Hamiltona zamiast srogo wiosłować z Ulissesem po całym świecie od razu trafia człowiek na fajne towarzystwo, gdzieś w pół drogi między Wyspą Wielkanocną

Zabawne jest to, że nikt nie przewiduje, iż sędziowie są grupą zawodową poważnie narażoną na ryzyko zwolnień z powodów wysokich kosztów świadczonej pracy.

Nie pomoże im nawet masowe korzystanie z czatów GTP do sprawniejszego pisania uzasadnień. Ekscytacja sprawnością produkującej obrazy AI obnaża jak wątlutka jest warstwa sprawności językowej w ludzkiej komunikacji. Póki tematem uwagi będzie „sztuczna inteligencja” problem nie będzie istniał. Pojawi się, gdy zamiast o inteligencji ex machina zaczniemy mówić o wyobraźni maszynowej. A „prawdziwe” kłopoty dopadną nasze poczucie spójności i sensowności świata społecznego kiedy ktoś zacznie dywagować na temat „sztucznego sumienia” i jego oczywistych (na podstawie statystyk) przewag wobec sumienia ludzkiego, bardzo zawodnego i niedoskonałego. Wtedy można powoli malować na horyzoncie wielkimi holograficznymi literami wers z Dantego, ten najbardziej znany: „Lasciate ogni…”, pierwsza z brzegu maszyna trafnie dokończy. Wytwarzanie obrazów oczywiście angażuje to, co nazywamy inteligencją, ale w znacznie większym stopniu, także te ludzkie zdolności poznawcze, które przypisujemy wyobraźni (zarówno phantasia jak eikasia). Najmniej wiemy oczywiście o funkcjonowaniu sumienia. Perspektywa religijna traktuje je jako dziwną upodobniającą do transcendentalnego Absolutu instancję ludzkiej psychiki. Lekko zabobonny szacunek dla stanowionego i spisanego prawa w kulturze zachodniej po części wynika z nierozpoznanego statusu sumienia. Nie potrafimy sobie wyobrazić idei sprawiedliwości powszechnej bez indywidualnego sumienia, które nie zmuszone potwierdza istnienie takiej idei. Nigdy nie udało się w historii myśli zachodniej wypracować jednolitego poglądu co do istoty sumienia. Henryk z Gandawy przekonany był, że jest to władza związana z wolą, pożądaniem i działaniem, ale odrębna od zdolności poznawczych człowieka. Święty Bonawentura uważał, że synderesis (czyli władza – habitus – pobudzająca do działania) jest częścią władzy poznawczej: conscientia. W końcu św. Tomasz skłonny do akcentowania intelektualizmu kosztem woluntaryzmu jako bardziej fundamentalną uznawał sprawność pierwszych zasad poznania (intellectus principiorum), a dopiero w odniesieniu do nich sprawność pierwszych zasad postępowania (synderesis). Wszystko to straci znaczenie, kiedy zjawi się powszechne wyobrażenie„sztucznego sumienia” (AC, artificial conscience).  Credit: Instagram/Midjourney+

Im bliżej prawdziwej, współczesnej wiosny, tym mniej miejsca dla surrealnej, niepragmatycznej funkcji wyobraźni.

Ileż to razy doświadczaliśmy tegoż w Atlasie Sztuki. Sceny, które w sztuce dawnej wyglądają intrygująco, zmieniają się w groteskową farsę w ikonografii wieku XX. Nie zapowiada się by XXI miał cokolwiek zmienić w tym cywilizacyjnym trendzie. Wyobraźnia jest gatunkiem krytycznie zagrożonym, wbrew awangardowym deklaracjom, potrzebuje bardzo rozległego, bagiennego ekosystemu by przetrwać. A proces melioracji i drenażu nadal jest bardzo dochodową branżą gospodarki. „Po upływie szabatu Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba i Salome nakupiły wonności, żeby pójść namaścić Jezusa. Wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia przyszły do grobu, gdy słońce wzeszło. A mówiły między sobą: «Kto nam odsunie kamień od wejścia do grobu?» Gdy jednak spojrzały zauważyły, że kamień był już odsunięty, a był bardzo duży. Weszły więc do grobu i ujrzały młodzieńca siedzącego po prawej stronie ubranego w białą szatę i bardzo się przestraszyły. Lecz on rzekł do nich: «Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego, powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go złożyli. Lecz idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział». One wyszły i uciekły od grobu, ogarnęło je bowiem zdumienie i przestrach. Nikomu też nic nie oznajmiły, bo się bały.” (Ewangelia św. Marka, rozdział 16, 1-8)

Za tydzień Wielkanoc będzie obchodzona na Wschodzie, przez grekokatolików jak i prawosławnych.

Siła misterium „wypływająca” wprost z cieknących stróżek krwi może być gdzieś w okolicy Bachmutu medialne spektakularna. W zasadzie w Atlasie Sztuki chcemy zajmować się takimi właśnie obrazami „od święta”. Działanie świątecznego obrazu – ikony – zawarte jest w ostatnim słowie piątego wersu szesnastego rozdziału najstarszej Ewangelii Marka.   Powinno to być działanie silne, bezpośrednie, zdumiewające, zmieniające całkowicie sytuację.  Z pewnością nie mieszczące się w rejestrze tego co związane tylko z wyglądem, czy estetyką. Medioznawcy piszą o cyklicznie powtarzającym się kryzysie zaufania wobec kolejnych mediów i przenoszeniu uwagi w poszukiwaniu kolejnego, „lepszego”. Krew to bardzo stare medium, wcale nie tak atrakcyjne jak się o nim mówi. Eloquentia sanguinans u Tacyta znaczy: chciwy krwi, nie elokwentny, czy wymowny. Byłoby pięknie, gdyby za rok gdzieś tam, we wschodnim błocie zjawiło się zamiast rytuałów krwi filipińskie puso-puso skrywające małe dziewczynki udające anioła, ujawniającego, że nie ma śmierci i można już sypać kwiatki i konfetti. To tyle o obrazach. Większość z wyliczonych tu cech jest bardzo pożądana w sztuce i jej recepcji. Niestety, nie dysponujemy hermeneią mówiącą w jaki sposób dany efekt osiągnąć.  Pierwotna wersja Ewangelii kończyła się tym samym akcentem prze-strachu, wobec czegoś nie dającego się zrozumieć. Kończyła się na wersie ósmym. To dziwne zakończenie sumiennie opowiadające o dość nierozsądnej wyprawie naiwnych „kobiet” do zamkniętego głazem grobu. Czyli przedsięwzięciu może i słusznym, ale daremnym. Dalej jest dziwniej. Dalej, czyli po wejściu do środka. W wersie czwartym zainteresowany patrzeniem powinien zwrócić uwagę na zwrot: καὶ ἀναβλέψασαι θεωροῦσιν (kai anablepsasai theorousin). Theorousin jest od θεωρέω (2334 theóreó), znaczącego: zobaczyć, ujrzeć. Wszytko to najprostsze przykłady tego, co nazywamy: teorią (dla łacinników: contemplatio) i co zaczyna się od wzroku, który „coś dostrzega”, który uświadamia rozumowi istnienie czegoś. Anablepsasai (od: ἀναβλέπω 308. anablepó: spojrzeć, zwrócić spojrzenie na, spojrzeć do góry, podnosić oczy {cecha charakterystyczna vuls sacer}, przejrzeć, odzyskać wzrok)

Wielu próbowało, z marnym skutkiem. Kręcenie to trudne i specyficznie ludzkie zajęcie.

Mówią, że dopiero The last of Us okazał się „prawdziwym filmem”, serialem nakręconym na podstawie gry. Film, sekwencja opowiadania, obrazów i muzyki, to forma najbardziej przylegająca do naszych potrzeb komunikacyjnych, do instynktownego zagadywania tego, czego troszkę się obawiamy. Wujek G. błyskawicznie podpowiada, że „ten serial lub program telewizyjny podobał się 92% użytkowników”. Wow, wow! Choć zarażeni cordycepsem klikacze i (chyba) purchlaki wydają ciut inne dźwięki. I lepiej od ludzi realizują swoją „potrzebę komunikacyjną”. Szybciej, prościej, bardziej bezpośrednio. Jeśli komunikację utożsamia się z nieprzerwanym upodobnianiem swojego otoczenia do siebie, to nie tylko fantastyczne grzyby, ale zwykły jogurt i zamieszkująca go społeczność poczciwych, pracowitych bakterii fermentująca co się da, lepiej od nas jest skomunikowana. Podobno chodzi o to, by gospodarka rosła jak na drożdżach, także branża filmowa. W starym świecie, niezarażeni, szybko się nudzili. Więc pewnie w kolejnych sezonach czeka nas przeprowadzona z rozmachem ekranizacja Tetrisa. To gra logiczna, nikt nikogo niczym nie straszy i nie zaraża. Czysta, intelektualna przyjemność. A na końcu okazuje się, że wszytko się świetnie składa i pasuje do siebie jak ulał! Źle skomunikowani – jak dzieci – nie mogą się też doczekać. Może już zacznijmy głosować nad obsadą do Tetris. Nie chodzi o kolejny film o historycznych okolicznościach powstania gry, ale o film wprost z poukładanego „świata gry”. Jest tylu świetnych aktorów, czyją twarz widzicie na plakacie do serialu: Tetris. The first of Us? Jakim głosem mają nas uwodzić (klikać?) główni bohaterowie? Musimy się lepiej do siebie dopasować, dla dobra przyszłości.

Potrzebujemy czegoś konkretnego, czegoś wyczuwalnego, namacalnego.

Potrzebujemy bardzo, czasem wydaje się, że maniakalnie. Na tej potrzebie ufundowane są i ludyczne rytuały i metodologiczne, nieskazitelne naukowe statystyki. Skoro potrzebujemy tego wszyscy, musi to być coś do znalezienia w dowolnym miejscu świata. Coś, co mamy przy sobie. Antropolodzy napisali więcej książek o rytuałach krwi, o odróżnianiu krwi czystej i nieczystej, błękitnej i chamskiej bardziej niż chcielibyśmy przeczytać. Nasza wyobraźnia skłonność do samookaleczania przypisuje innym gatunkom, choćby pelikanowi z późno antycznych i średniowiecznych bestiariuszy, karmiącego swoje pisklęta krwią z własnej piersi. Krew jest substancją służącą do sublimacji, ale z niejasnych powodów upragnioną sublimacyjną przemianę musi zwykle poprzedzić coś wręcz przeciwnego, coś fizjologicznego i okrutnego. Dopiero taka rozpiętość ekstremum akcji w pełni ożywia nasze emocje. Gorzej radzi sobie wyobraźnia z dalszą, już bezkrwistą fazą misterium. Światło okazuje się zbyt słabym, zbyt mało konkretnym czynnikiem by zbudować wokół niego tłumną, dającą się przewidzieć reakcję. W obrębie chrześcijaństwa ludowe misteria kończą się przeważnie wraz z Ukrzyżowaniem. Potem można już tylko kombinować z czarną chustą zdejmowaną z twarzy Mater Dolorosa jak w filipińskim salubong, odprawianym o świcie w sobotę wielkanocną. Ciąg dalszy, istotny dla tej religii to już domena mocno abstrakcyjnej liturgii i homiletyki, retorycznych sztuczek „uczonych w Piśmie”, którzy dogmatycznie mieszają światło a to z Logosem, a to z Duchem, czyli abstrakcjami jakie nigdy nie pulsowały zbyt wyraźnie.  Tak się składa, że już za tydzień Wielkanoc będzie obchodzona na Wschodzie, zarówno jak przez grekokatolików, tak i prawosławnych. Siła misterium „wypływająca” wprost z cieknących stróżek krwi może być gdzieś w okolicy Bachmutu medialne spektakularna. Medioznawcy piszą o cyklicznie powtarzającym się kryzysie zaufania wobec kolejnych mediów i przenoszeniu uwagi w poszukiwaniu kolejnego, „lepszego”. Krew to bardzo stare medium, wcale nie tak atrakcyjne jak się o nim mówi. Eloquentia sanguinan u Tacyta znaczy: chciwy krwi, nie elokwentny, czy wymowny. Byłoby pięknie, gdyby za rok gdzieś

„Budynek musi się wszystkim podobać. W przeciwieństwie do dzieła sztuki, które nie musi podobać się nikomu”.

Adolf Loos całe życie był posiadaczem. Między innymi posiadał bardzo wyraźne, apodyktycznie wypowiadane poglądy. Posiadał też wątpliwy dar ściągania na siebie uwagi miasta. W jego wypadku uwagi całego Wiednia, który emocjonował się plotkami o architekcie.  Wystarczy sięgnąć, po któryś z jego pisanych i publikowanych często tekstów, choćby z najbardziej znanej pracy: Ornament i zbrodnia (A. Loos, Ornament i zbrodnia, przeł. A. Stępnikowska-Berns, 2015, Tarnów), by się o tym przekonać. Można zacząć od germańskich uwag o militarnej przewadze amerykańskiego plumbera (hydraulika) nad francuskim installateur’em. Mamy w Łodzi uliczki, przy których problem instalacji hydraulicznych nadal pozostaje równie nabrzmiały jak w Wiedniu z początku XX wieku. Właśnie odnowiono dom Hilarego Majewskiego, urzędowego architekta Łodzi, który kończył swoją bogata karierę w czasie kiedy młody, zbuntowany Loos podejmował różne prace w błyskawicznie rozwijającym się Chicago ostatniej dekady XIX wieku. Może (po uporaniu się z palącymi problemami infrastruktury) gdzieś w pobliżu, gdzieś w czasoprzestrzeni uliczki, przy której stoi dom Majewskiego warto przepisać uwagę Loosa z artykułu Architektur: „Budynek musi się wszystkim podobać. W przeciwieństwie do dzieła sztuki, które nie musi podobać się nikomu. Dzieło sztuki jest prywatną sprawą artysty. Budynek zaspokaja potrzebę. Dzieło sztuki zostaje stworzone, choć nie istnieje taka potrzeba. Budynek zaspokaja potrzebę. Dzieło sztuki nie ponosi żadnej odpowiedzialności, dom odpowiada przed każdą osobą. Dzieło sztuki chce wyrwać ludzi z ich komfortowej sytuacji. Budynek musi dawać komfort. Dzieło sztuki jest rewolucyjne, budynek jest konserwatywny. Dzieło sztuki wytycza nowe ścieżki dla ludzkości i myśli o przyszłości. Budynek myśli o teraźniejszości. Ludzkość kocha wszytko, co zapewnia jej komfort. Nienawidzi wszystkiego, co chce ją wyrwać ze zwyczajowej i bezpiecznej pozycji, i co ją niepokoi. I dlatego kocha ona budynek i nienawidzi sztuki.” Mówiono o Loosie, że pomógł pokazać «różnicę miedzy urną i nocnikiem» i wykazał «istnienie kultury w nakreślonej tą różnicą przestrzeni.» Dziś, kiedy zdaje się nam, że wszytko

Trybunał w Hadze

Sprawa nie jest prosta. Choć brzmi to ładnie, kiedy wymienia się, że sto dwadzieścia trzy kraje uznają jurysdykcję Trybunału Karnego w Hadze. Rosja przestała na mocy dekretu wydanego w 2016. Silni rzadko godzą się na ograniczenie swobody działania. W czasie głosowania w Rzymie w 1998 nad powołaniem tego sądu przeciw głosowały m.in. USA, Izrael, Chiny, także Irak i Iran, Libia i Jemen. Wtedy wydawało się, że będzie to kolejny sąd ścigających zbrodnie popełniane na dalekich peryferiach kultury zachodu. Trybunał zaczął działać w 2002 roku, w epoce „walki z terroryzmem”, nadal bardzo odległej od wyobrażenia sobie dużej wojny w Europie. W czasie kiedy Jean Baudrillard przekonywał, że „Wojny w Zatoce nie było”, a oglądaliśmy tylko serię rozbłysków na ekranach, gdzieś daleko nad anonimową pustynią. Ukraina nie jest stroną konwencji rzymskiej. Dopiero w 2014 roku, po utracie Krymu zwróciła się do ICC o przeprowadzenie śledztwa obejmującego jej terytorium.  Na mapie świata jest dużo miejsca, gdzie jurysdykcja ICC nie sięga. Mimo to Trybunał działa jakby chciał być głosem średniaków i słabszych, głosem, który może zmienić w świecie nieustannie się informującym o każdym wydarzeniu zaskakująco wiele, wbrew interesom silnych. Chyba najwyższy czas zaapelować, by czysto kurtuazyjnie wysyłać na adres ambasady Federacji Rosyjskiej imienne zaproszenia dla pana Putina przy każdej okazji, w końcu tyle ciekawych imprez otwiera się co tydzień. A każda okazja jest dobra, by się lepiej poznać.  Jak głosi hasło z podręcznikowej krzyżówki dla uczących się rosyjskiego: jesteśmy sąsiadami na tej planecie. W krzyżówkach oprócz zapału i pomysłów, absolutnie kluczową sprawą jest zmieszczenie się w kratkach. To się może udać, nawet wbrew silnym.   Wysyłajcie zaproszenia для господина президента Путина, przy każdej okazji, „może to coś da”.

Ptasie móżdżki

Nie wiemy do jakiego stopnia i czy w ogóle rozwój technologiczny i kierunek cywilizacji powtarzają wybory jakich dokonała ewolucja. Opuściło nas dziewiętnastowieczne przekonanie, że ewolucja jest tylko sumą przypadkowych wyborów, choć jej teleologiczność także nie mieści nam się w głowach. Dominującą „strategią”(skoro nie ma końcowego celu nie sposób mówić o strategii sensu stricto) jest zwiększanie zdolności do produkowania energii. Surowce energetyczne, fuzja jądrowa, źródła odnawialne, wszystko jedno byle gwarantowało więcej energii. Historia estetyki dostarcza przykładów, że nastawienie na ciągłe zwiększanie zasobów energii jest tendencją o co najmniej tysiącletniej tradycji. Gotyk płomienisty, manieryzm, barok, eklektyzm końca dziewiętnastego wieku, o sto lat późniejszy, figlarny postmodernizm to grzbiety regularnych (chronologicznie) fal wzmożenia, ostentacyjnego manifestowania form, których wytworzenie wymagało rozrzutności energii i lekceważenia skali wysiłku. Strategia odmienna, oparta na szukaniu sposobów oszczędzania, stałego zmniejszania zapotrzebowania na energię jest o wiele słabsza. Metaforyka społeczna kojarzy ją z ubóstwem, słabością, niemocą, wyrzeczeniem. Z tym, z czym większość z nas woli nie być kojarzona. Nieprzypadkowo minimalizm pojawił się jako wyraźna tendencja tak późno (pomijając monastycyzm), dopiero po rewolucji przemysłowej, w przytłaczającym chaosie wielkich miast.  Nasi mali protoplaści, pierwsze ssaki to nie były istoty dysponujące największą w ówczesnym ekosystemie mocą. Wręcz przeciwnie, podobno balansowali w cieniu majestatycznych władców codziennie pochłaniających gigantyczne porcje wysokoenergetycznej karmy, obnoszących się z barokowymi paszczękami po „ich” terytorium. Dopiero co okazało się, że „ptasie móżdżki”, mikroskopijne w porównaniu z naszym organem zużywającym 1/5 energii ciała są co najmniej trzykrotnie bardziej sprawne niż myśleliśmy. Ptasie neurony potrzebują tylko 1/3 energii jaką zużywa neuron przeciętnego ssaka. Proporcja ilości energii wobec ilości przetworzonej informacji to dość sensowny parametr oceny rozwoju zarówno istot żywych jak cywilizacji. To musiało się podobać na Górze. Tym bardziej, że po tych wielkich zawsze zostawała góra odpadów. Nie bardzo potrafimy definiować informację. Ale już teraz jesteśmy przekonywani, że będzie to wymagało zapewnienia większej

Wiosna, wiosna – jeden nosorożec jej nie uczyni. Jedna jaskółka, jak wiemy, również.

Jaskółka niewiele zmienia, ale nawet niewychodzący z biura, niezjeżdżający z autostrady, nieopuszczający metra i podmiejskiej kolejki, ci zaszyci na amen w setupie biosa w ciągu dwóch tygodni ze zdziwieniem zauważą, że zauważyli ptaka dawno niewidzianego. Żuraw, bocian, jaskółka, szpak, jerzyk, wilga. Coś, co leci nad głową i nie straszy dźwiękiem. Takie dziwienie się doskonale uzupełni nasz codzienny poznawczy deficyt kontaktu ze środowiskiem naturalnym. Jeszcze kilkanaście tysięcy lat temu wszyscy zasuwali z północy na południe dwa razy do roku za przemieszczającymi się stadami. Co najmniej od dziesięciu tysięcy lat coraz większa część z nas żyje bez takich wędrówek. A jednak nasz aparat percepcyjny nadal ma sieć receptorów do ożywienia jakich wystarczy jeden ptak wraz z pewnymi natężeniem słonecznego światła, mniejsza o temperaturę. Potem przez kilka dni (primo vere) zachowujemy się jak nastoletni poeci do świtu grający w ostrą strzelankę, wszędzie widzimy nagle wybuchające pąki. Wiosna, jakimś cudem działa na nas mimo globalnego potopu zimnego światła, mimo wyraźnych, nie wirtualnych odgłosów walki.  Dawne teorie zestawiające w pary żywioły, pory roku i ludzkie temperamenty (humory) wiosnę (ver) mieszały z powietrzem, ciepłym i wilgotnym i z usposobieniem sangwinicznym, w którym ciepła i wilgotna krew pulsuje żywiej, pcha do robienia rzeczy dawno nie robionych. No polatałby człowiek trochę po świecie, rozejrzał za jakimś nowym miejscem.  Giuseppe Arcimboldo, Włoch na imperialnym dworze, od 1564 posiadacz tytułu Hofmaler, musiał być czujny, wiedzieć o czym ćwierkają wróble dookoła wiedeńskiego czy praskiego Hofu. Proszę nie wierzyć, że był Arcimboldo jakimś „pre-surrealistą”. Na dworze i w przyrodzie nie ma czasu i miejsca na żadne sur-realizmy, trzeba być cały czas przytomnym, obserwować co się dzieje.  Już w 1563 zaczął malarz malować dla cesarskiej mości skromny dar: osiem obrazów układających się w model świata. Oczywiście w domyśle świata sprawiedliwie i harmonijnie zjednoczonego pod berłem Habsburgów. Podarunek się spodobał. Uzupełniony panegirykiem innego mediolańczyka,

Co właściwie sprawia, że dzisiejsze miasta są tak odmienne, tak pociągające?

Just What is It That Makes Today’s Homes So Different, so Appealing? Niewielki, mocno chaotyczny kolaż Richarda Hamiltona z 1956 po siedmiu dekadach okazuje się być jedną z ikon objawiających czym jest i jak wygląda kultura Zachodu. W dziesiątkach sieciowych miejsc możecie dziś poczytać o wszystkich możliwych konfiguracjach i konstelacjach detali i szczegółów tej papierowej pracy. Sam Hamilton odnosił się do niego starannie, wykonując po ponad trzydziestu latach (w roku 1992) nową (zmodernizowaną) wersję i oczywiście powiększając gmatwaninę tropów, motywów, odniesień, symboli, etc. Dlaczego nie zastąpić tytułowych „domów/mieszkań” czymś większym? Na przykład miastami. Tytuł (prawda, że od razu uroczo ironiczny?) brzmiałby wtedy: Co właściwie sprawia, że dzisiejsze miasta są tak odmienne, tak pociągające?  Zanim dopuścimy do głosu tłoczących się ekspertów z nieskończonej ilości dyscyplin i branż, piętnaście sekund zmarnujcie na lekturę klasyka mieszczańskiej przeszłości: „Dionizos: Miej rozum Ariadno! Masz drobne uszka, masz swoje uszka: Usłysz – że mądre słowo Czyż, by się kochać, nie trzeba wprzód się nawzajem nienawidzić? Jestem twoim labiryntem…”  (F. Nietzsche, Dytyramby dionizyjskie, przeł. S. Wyrzykowski, Warszawa, 1904). Po co do tego kolażu doklejać jeszcze szaleństwo Nietzschego? Kiedy już poinformujemy się o „symbolicznym” i historycznym znaczeniu każdego szczegółu we wnętrzach zmyślonych naprędce przez Hamiltona, zrozumiemy, dlaczego to Księżyc, to Jowisz ocierają się w nich o szynki w puszce, odkurzacze, komputery i komiksy, w końcu będziemy musieli zauważyć do jakiego stopnia te domy trzymają się na sile stereotypu płci. Płci tak groteskowej w poszukiwaniu wyraźnego atrybutu, że sięgającej aż do sposobu myślenia. Myśl Nietzschego, że ja i wnętrze sytuacji, w której się znajduję jest tym samym, jest równie żywe i kapryśne i może prowadzić w stronę (jakżeż ekologicznego!) przypuszczenia, że nie jestem w stanie się wyplątać, zdystansować, od-różnić od miasta.  A otaczająca nas plątanina okazji i niebezpieczeństwa oddycha w swoim własnym, dionizyjskim rytmie, który swobodnie miesza ze sobą

W chińskiej kobiecej lidze piłki nożnej zdyskwalifikowano drużynę Uniwersytetu z Fuzhou. 

Z powodu  nie dość czarnego koloru włosów zawodniczek. Europa może tygodniami dziwić się chińskim przepisom w sporcie. Ale powinna pamiętać, że sama była i jest u źródeł wielu innych równie „oczywistych” regulacji zachowań. W samym środku zielonej Anglii filozof-emigrant Leszek Kołakowski wkurzony uwagami sąsiadów napisał mały, ironiczny (uwaga Wyspiarze!) traktat „The General Theory of Not-Gardening”. (Wersja angielska została opublikowana w „Journal of the Anthropological Society in Oxford” vol. XV, no. 1, polski przekład dokonany przez autora „Ogólna teoria nie-uprawiania ogrodów” w „Zeszytach Literackich” w Paryżu, nr 18, 1986). Zastanówmy się, z czego wynika oczywista wyższość przekonań co do właściwej długości trawy, nad równie silnymi przekonaniami co do właściwego koloru włosów piłkarek. Traktat Kołakowskiego jest tak krótki i jasno sformułowany, że może być dla wielu Europejczyków z dziada pradziada idealną okazją by zacząć czytać teksty filozoficzne. Jeśli chcemy ochronić nasz sposób życia w XXI wieku, powinniśmy na serio usiąść do takiej powszechnej lektury. Mamy jeszcze trochę czasu zanim nowe, bezdyskusyjnie obowiązujące regulacje prawne takich dziwnych i niestandardowych lektur zabronią. W trosce o ogólną schludność świata. Co do tego nie ma wątpliwości – przyszłość powinna być schludna i ogólnie porządna. Czarno to widzimy.

Fabuła na wspak

Jeden z niewielu zachowanych przedwojennych (z 1937) filmów awangardowych, czyli takich, które chciały pokazać niedostrzeganą oczywistość to Przygoda człowieka poczciwego (https://www.youtube.com/watch?v=FlaFGPiioPQ) autorstwa Stefana i Franciszki Themerson. Z muzyką Stefana Kisielewskiego wart jest chwili uwagi. Fabuła na wspak, o konsekwencjach chodzenia przez dobrodusznego urzędnika tyłem eksponuje motyw dwóch ludzi noszących szafę z lustrem (tak, tak, Henryk Kluba i Jakub Goldberg taszczący szafę po bałtyckiej plaży w etiudzie Polańskiego z 1958, to był już „drugi sezon” tej symbolicznej usługi transportowej w historii filmu). Czy doczekamy sezonu trzeciego i motyw dźwigających coś wielkiego i ciężkiego jak szafa wypełni filmowe kadry i nasze głowy?  Byłoby miło, bo każdy na nowo podjęty wątek, każda powiązana nić – to typowa, łódzka mądrość – cieszy. Rzeczywistość trzeba nieustannie cerować i reperować, skoro nadal nie potrafimy wyprodukować rzeczywistości 2.0. Jak w 2023 może wyglądać kadr z tragarzami, z wykonującymi usługę transportową? Banalnie, nie będzie to obraz wypatrzony i utrwalony przez ludzkie spojrzenie. Pierwszy lepszy algorytm poproszony o przemielenie sceny z filmu Themersonów natychmiast wysnuje serie kadrów sterylnie ubogich, skrajnie funkcjonalnych, anonimowych jak twarz kuriera, który już się zdążył odwrócić i pędzi dalej zanim odebraliśmy naszą dzisiejszą przesyłkę.  Proszę spojrzeć jak bezproblemowo krzyżuje maszyna do obrazów fragmenty ludzkiej anatomii z przedmiotami (https://drive.google.com/file/d/1RYNAcOHolq6gri8F_StHTNdyxAGk8hEH/view).  Czysta funkcjonalność, tylko nogi i pudła, w gładkiej przestrzeni. Możemy na to patrzeć jak na niewiele znaczące zabawy z metamorfizacją starej, dwudziestowiecznej awangardy przy użyciu AI. Możemy też pomyśleć, czy nie są te wczesne (czarno-szare i biało-nieme) obrazy nowego gatunku, którego istnienia z uporem nie chcemy zauważyć: człowiek-usługa, perfekcyjny (zawodowo) nikt. On tylko coś przenosi, dostarcza, dowozi, dokręca, głosuje, nic osobistego. Taka profesjonalna w każdym calu usługo-istota nie potrzebuje oczu, po co jej w oczy patrzeć?  Sprawny, autonomiczny system sterowania, nogi i miejsce na ładunek/usługę, ewentualnie obudowa z reklamą.  Zwróciliście uwagę, że i u Themersonów i u

Nie ma czasu, nie ma.

Gospodarka zassie każdą ilość w miarę wykształconych inżynierów. Wobec takiej powietrznej trąby, takiego wiru natychmiastowych potrzeb szansa, że jakaś uczelnia z rozpędu nazywana poli – techniczną zmieści w programie skromna ilość dywagacji nie dających się przełożyć na zestaw zadań/projektów do rozwiązania jest minimalna.  Będziemy jechać co najmniej do końca dekady na autopilocie zaprogramowanym w czasach Ernsta Kappa i lekko upgradeowanym przez Heideggera w Pytaniu o technikę. Czyli będzie to tradycyjna jazda bez trzymanki, ponieważ Kapp pisząc o filozofii techniki pod koniec XIX wieku (Grundlinien einer Philosophie der Technik. Zur Entstehungsgeschichte der Cultur aus neuen Gesichtspunkten, Braunschweig, 1877) mógł pisać, że narzędzie, przyrząd jest tylko udoskonaleniem i wzmocnieniem działania naturalnych wzorców ludzkiego działania. Mógł nadal pisać tak, jak myślano kilkaset lat wcześniej. Soczewka przedłuża zasięg oka, dłuto jest projekcją działania ręki, a automobil (już niedługo) będzie przyspieszeniem sposobu poruszania się.  Kiedy Heidegger zastanawiał się nad techniką było oczywiste, że wydostała się ona poza imitowanie wzorów naturalnych. I czort wie co jest jej celem, poza oczywistym wspomaganiem przyspieszonej akumulacji zysku. To, co technika wytwarza jest dziełem technicznej pracy szeregu innych maszyn i w jej – dość dla nas nieprzeniknionym – wnętrzu trzeba by szukać wzoru, czy może już celu – telos takiego wytwarzania.  Anegdotycznie, na poziomie zlikwidowanego gimnazjum i jeszcze istniejącej „klasy średniej” można to zobrazować prosząc o ustalenie proporcji między powierzchnią kadru filmowego zajmowaną przez Chaplina i maszynę w scenie, kiedy komik zostaje wessany do wnętrza taśmy produkcyjnej (Dzisiejsze czasy, 1936). Wszyscy, nawet najbardziej liryczni poeci ten kadr kiedyś widzieli, więc zadanie wydaje się łatwe. Ciało musi się dopasować do przestrzeni i ruchu o jakim decyduje „logika” budowy maszyny. A jak ktoś słabo liczy, niech po prostu rozpozna, kto w tym transhumanistycznym duecie jest passiv, a co activ. Ciągłe opowiadanie o znaczeniu ergonomii, rozbudowanej analizy potrzeb, designu skierowanego na użytkownika unosi

Stalin upatrzył sobie w Łodzi Jana Kowalewskiego.

Ministerstwo Edukacji jeszcze nie wie dlaczego. Ale nie tylko tego nie jest pewne. Nie wie czy lekcje K-popu zastąpią muzykę tylko w klasach mundurowych, czy we wszystkich. Silniejsza integracja kulturowa z Koreą po decyzji o zakupie prawie tysiąca czołgów K2 i około 300 wyrzutni rakietowych K239, czterdziestu ośmiu odrzutowców FA-50 i ponad sześciuset armatohaubic K9 wydaje się polską racją stanu, przynajmniej rządzącym. Raison d’État (ratio status) to termin bez wątpienia europejski. Z pewnością istnieje jego odpowiednik koreański, ale wiemy o nim niewiele, tyle ile da się wytłumaczyć po angielsku. Rząd planuje do 2035 wydać na modernizację armii 133 miliardy dolarów. Jeszcze jakieś drobne na modernizację szczelnych zapór i płotów na granicach i już będziemy „u siebie” bezpieczni.  Przypomina to wszystko decyzję zarządu spółdzielni mieszkaniowej o pilnej termomodernizacji wiat śmietnikowych na osiedlu z powodu niespodziewanej zimy. Obłożeni sprzętem znów będziemy „silni, zwarci, gotowi”. I zostaniemy w lekko rdzewiejących dekoracjach na długo, pewnie aż do drugiej połowy stulecia. K-pop lekko zmiksowany z „My Słowianie” i szopenowską śpiewnością sekcji rytmicznej da się przełknąć. Zupełnie jak i Festiwal piosenki koreańskiej, na przykład w Kołobrzegu, może stać się ministerialnym hitem lat trzydziestych. Podobno wojsko nie jest od myślenia, wojsko śpiewa na rozkaz. Wojsko jest od tego, by maszerować. Tak przynajmniej uważał carewicz Konstanty.  Suwerenność to nie zadanie dla wojska tylko skutek posługiwania się własną wyobraźnią.  Mamy w Łodzi mural (przy ul. Nawrot 7) upamiętniający urodzonego tu porucznika, który już w przededniu Bitwy Warszawskiej regularnie pisał do Marszałka. A jego listy były czytane w Sztabie Generalnym z najwyższą uwagą. Ciekawe byłoby ustalenie co spowodowało, że Brytyjczycy wymusili na rządzie RP na uchodźstwie jego (wtedy już podpułkownika) odwołanie z placówki w Lizbonie i zakończenie działania Akcji Kontynentalnej na początku 1944 roku (DOI: https://doi.org/10.18778/0208-6050.105.08 ) Podobno o odwołanie poprosił Churchilla Stalin w czasie konferencji w Teheranie pod koniec listopada

Miłość to nie sielanka.

Walentynki, ale zaraz po: Proszę zwrócić uwagę na symbol Ecn  (économique). W liczniku zawiłego wzoru na miłość cudowną. Wzór został na poczekaniu wymyślony przez Isodore’a Isou, impertynenckiego i czarującego zarazem przywódcę paryskich letrystów. Wydawałoby się, że tych okrutnie awangardowych młodziaków nie interesowało nic poza bezpośrednim działaniem (np. rozróba na Wielkanoc 1950 w Notre Dame; https://en.wikipedia.org/wiki/Notre-Dame_Affair) i kreśleniem wszędzie gdzie się da własnych znaków. Isou na początku lat sześćdziesiątych zaczął coraz wyraźniej eksploatować znakową siłę seksualności, miłości, uczuć. A od początku swojej paryskiej kariery dość konkretne miał przekonania co do kobiet („Isou ou la mécanique des femmes”, Paris, 1949).  Wprowadzenie symbolu ekonomii do ścisłej formuły określającej miłość idealną pozbawione sensu nie jest. „Walentynkowych Zakochanych” postrzegamy na dalekim od ekonomii tle sielanki. Tymczasem może nie sama Miłość, ale obraz Miłości w znacznej mierze oparty jest na regułach marketingu, bez opamiętania wyostrzającego kontury znaku. Siła związku między ciałem a znakiem wróciła do europejskiej wyobraźni w 1996 w „Pillow Book”, filmie Petera Greenawaya. Pierwsze co zauważa się w ikonografii „zakochanych”, to asymetria między ilością ciał kobiecych i męskich. Kobiece, szczególnie zestawione razem z kompletnie nieczytelnymi znakami znaleźć nietrudno. Ciał męskich wielokroć mniej, jeśli pojawia się jakaś opisująca samca formuła miłości cudownej to ilustruje ją obrazek raczej nie anatomiczny.   Nie potrafimy wyliczyć czy Miłość się bilansuje, wciąż domyślamy się tylko czy nam się opłaca. Co najmniej od mitu o Psyche i Erosie obraz miłości jest oparty nie na symetrycznym zrównoważeniu, na spełnionym zespoleniu, ale na asymetrycznej grze przeciwstawnych sił, z których każda usiłuje osiągnąć dominację.  Macie kogoś pod ręką, macie na Kogoś oko? Postawcie na nim swój znaczek. Może być całkiem miło. Kto wie, może będziecie mieli co czytać, w duecie przez wiele wieczorów. Grafika: Isidore Isou, „Formule de l’amour prodigieux”, 1960, serigrafia Isidore Isou, „Initiation à la Haute Volupté”, 1960-1989, serigrafia Isidore Isou, „Initiation

Często zapominacie języka w „gębie”?

Wobec zaskakującej nowości, wobec skali katastrofy, na chwilę? Zapominacie. Oczywiście, zapominamy języka, nie tyle „w gębie” co w głowie.  Może i dobrze, ale w tych krótkich chwilach nie słuchajmy dobrych rad, patrzmy tam, gdzie chcemy patrzeć, wyżej, głębiej, bystrzej, przez łzy, mimowolnie. Patrzmy swoje. Może to coś da?  Zdaniem wielu badaczy procesów neuronalnych ośrodki i szlaki korowe odpowiedzialne za reakcję na zupełnie nową, nie znaną organizmowi sytuacje są bardziej rozbudowane w prawej półkuli mózgu, są bardziej aktywne w okresach szybkiego wzrostu i też szybciej się starzeją (C. Chiron, I. Jambaque, R. Nabbout, R. Lounes, A. Syrota, O. Dulac, The right brain hemisphere is dominant in human infants., Brain, vol. 120, Issue 6, Jun 1997, p. 1057–1065, https://doi.org/10.1093/brain/120.6.1057). Nowym wyzwaniem poznawczym jest także każda katastrofa, ostry kryzys.  Jakie rady zjawiają się wtedy w przestrzeni społecznej? Pierwsza, najzupełniej oczywista brzmi: nie patrz tam! Nie podchodź, nie interesuj się, idź dalej, zamknij oczy! To nie jest zła rada. Stosują ja prawie wszystkie galerie sztuki. Nie patrz tam – patrz tu. Tu są obrazy. Wiszą i pokazują, co i jak. Chronić mają przed ekspozycją na drastyczność, pozwalają zachować rutynę reakcji, oszczędzają energię organizmu, zmniejszają liczbę przeszkadzających gapiów. Nie jest to też dobra rada. Sprawia, że błyskawicznie obojętniejemy, gorliwiej powtarzamy sekwencje działań, które dopiero co okazały się niewystarczające.  Tak zwany powrót do normalności może być powrotem do raju, ale nie za cenę przymykania oczu na komendę. Ciekawa jest korelacja między umiejscowieniem w prawej półkuli ośrodków aktywujących się wobec nowej sytuacji, zarówno jak ośrodków tzw. uczenia się niewerbalnego. Byron P. Rourke (Nonverbal Learning Disabilities: the Syndrome and the Model, 1989) wykazał, że upośledzenie takiego uczenia się częściej jest wywołane przez uszkodzenia prawej półkuli. Nadal nie wiemy co łączy te ośrodki, ale można założyć, że ograniczenie zdolności do uczenia się – nie poprzez język (np. komendę, polecenie,

Walentynki w Lewancie — „Small-world”

Wszystko brzmi swojsko, choć Small-world to także jeden ze specyficznych terminów opisujących model połączeń w obrębie mózgu (Bassett D., Bullmore E., Small-world brain networks. Neuroscientist, 2006, Dec; 12(6):512-23. DOI: 10.1177/1073858406293182). Połączenia te w znacznej mierze umożliwiają nam takie zachowanie, które kultura wyróżnia jako kreację, twórczość, optymalne reagowanie na to co nowe w otoczeniu. To struktura, która najprawdopodobniej decyduje o organizacji rozproszonych informacji, o rytmie ich nawarstwiania, o tym, gdzie i jak na siebie wpadają, o procesach bez których cały organizm o wiele mniej elastycznie reagowałby na zmiany.  Zamiast babrać się w glejowatej głowie, lepiej popodróżujmy palcem po mapie. Poszukajmy jakiegoś geograficznie osadzonego, małomiasteczkowego punktu, nieważnej kropeczki na globalnej mapie pospinanej dobrze nasmarowanymi łańcuchami dostaw (supply lines). W głowie Witkacego były to przez chwilę Kielce.   „Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,Jako jakieś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe”  (Do przyjaciół gówniarzy)  Dziś łatwo je znaleźć (nie kierując się własnym kolonializmem geograficznym i wielkomiejskimi uprzedzeniami) w tytułach kilku serii maniakalnie malowanych obrazów Dwurnika (Wąsosz, 1990; Czerwieńsk, 1991; Radzymin, 1991). Mogliśmy słyszeć te nazwy, brzmią zwyczajnie, ale nigdy tam nie byliśmy, raczej się nie wybieramy, bo i po co. Każdy ma (w głowie) swój mały świat. Jeden na jedno życie mu wystarczy. Można poczytać o przygodach tych, którzy z jakiegoś powodu zawzięli się, żeby ich prywatny rozmiar małomiasteczkowości rozciągnąć do granic mapy (Sargon, Aleksander M., Julius C., Czyngis Ch., Napoleon B.) zmienić w uniwersalne kryterium smaku (Salvador D., Andy W.), uczynić normą dla wszystkiego (Józef S.). Nudy, nawet w wersji kinowej.  Wybieracie się może do Aleppo? Nie bardzo jest jak, a tym bardziej po co. Aleppo, starożytne, kananejskie Halpe to modelowy small-world. Gmatwanina nieprzesadnie tolerujących się etnosów, które przez ostatnie cztery tysiące lat pacyfikowały się nawzajem. Dziś to Arabowie, Kurdowie, Ormianie, Żydzi, Turcy, Grecy, ale i

Zosia do Jurka: Żorż, Jerzka, Sukuniu. Jurek do Zosi: Kochana Żoneczko, piesulko, a także Sonieczko, Sunieczko.

Oj słoniusiu, – pisze Zofia. – Już mi niełatwo żyć bez ciebie. Teraz żyję prowizorycznie. Byłam na placu Wolności. Jest gwiaździsty, wypuszcza z siebie takie długie ulice, bardzo pociągające, troszkę tam wlazłam – ale za zimno na długie łażenie i wolałabym z tobą. Biedna niewolnica. W lecie musi okropnie cuchnąć w Łodzi. Teraz jest przyjemnie egzotyczna. Czy o mnie pamiętasz? Całuję Ciebie bardzo. Wszyscy mają męża a ja nie. Zosia. Na razie, tuż po wojnie, Zofia Gutkowska – podobnie jak jej przyszły mąż – trafia do pracowni Eibischa na krakowskiej ASP. Absolutorium uzyskuje już po ślubie, 30 czerwca 1949 roku. Uzupełnieniem plastycznej edukacji są jeszcze studia scenograficzne u Karola Frycza, zakończone dyplomem 5 stycznia 1953 roku. W latach 50. praktykowanie zawodu jest jeszcze dla niej koniecznością – z czegoś trzeba żyć. Już w czasie studiów współpracuje ze słynnym Teatrem Lalki i Aktora „Groteska” w Krakowie. Nie tylko dla niej projektowanie lalek i dekoracji okaże się znakomitą „niszą” na nadchodzące lata socrealizmu, a także ekonomiczną „deską ratunku” dla młodej pary. Po ślubie Nowosielscy mieszkają przez pół roku przy al. Krasińskiego 32/4, w pracowni Jonasza Sterna, który przebywa na stypendium w Paryżu. Po jego powrocie trafiają znowu do dawnej pracowni Kantora w oficynie przy ul. Batorego 12. Tymczasem dawny kolega z Kunstgewerbeschule Ali Bunsch zadomowił się już w Łodzi, skąd kusi perspektywą stałej pracy przy scenografii w Teatrach Lalkowych. Porzucenie Krakowa nie przychodzi łatwo, jednak Zofia Nowosielska podejmuje decyzję o wyjeździe. Wkrótce podąży za nią także Jerzy, a 12 lat spędzonych w Łodzi okaże się bardzo ciekawym i owocnym etapem ich biografii.(…) Choć na początku nic tego nie zapowiada… Z tych właśnie lat zachowały się listy Nowosielskich do siebie: pełne troski i niepokoju o wspólną przyszłość i artystyczne plany. Pełno problemów bytowych, ale także pełno czułości. Młodzi małżonkowie piszą do siebie w

My w dwudziestym trzecim

Koniec roku przynosi wysoką falę podsumowań, dyskusji o wartych zapamiętania zdarzeniach w mijającym 2022. Dyskusje będą – biorąc pod uwagę kalendarz wyborczy – dość ostre. Z naciskiem na: dość. Niezauważalnie, bez żadnych widocznych fal zmienia się powszechnie przyjęty sposób dyskutowania czy spierania się. Temperatura emocjonalna nadal tak samo wysoka, ale rozpiętość możliwych do wypowiedzenia opinii mniejsza, czy może bardziej unormowana.  Unormowanie pozwala wrócić do początkowego pytania o podłączenie do sieci, o „usieciowienie” takich dyskusji. Rzadko kiedy odbywają się on w sposób całkowicie lokalny, bez śladu dla innych użytkowników sieci mediów społecznościowych. A te jak wiemy mają jasno ustalone granice swobody wypowiedzi. Nawet wasz edytor tekstu chętnie sprawdzi w jakim procencie to co wystukaliście palcami na klawiaturze zgodnie jest z kilkoma zalecanymi językami: językiem równościowym, językiem wykluczenia czy nienawiści. Nauczyliśmy maszyny jak korygować to co mówimy i piszemy, nauczyliśmy żeby eliminowały skrajności, które jak wiemy zakłócają  bezproblemowy przepływ informacji. Skrajności, problemy, zmieniają „w miarę” unormowany przepływ w przepływ turbulentny, rwący cię co rusz. To, z czysto technicznej perspektywy wydajności (sprawności?) sieci, prawdziwa katastrofa. Instynktownie staramy się unikać katastrof, więc doprecyzowujemy katalogi języków (a może już protokołów transmisji), które ograniczają skrajności, zachęcamy do segregowania opinii by lepiej pasowały do nurtu dyskusji.  To, co z punktu widzenia inżyniera (czy podległego mu algorytmu) jest sensowną troską o unikanie turbulencji, zmniejszanie tarcia, minimalizowanie rozbieżności, co jest troską o maksymalną szybkość transferu informacji w wiązce przesyłanej dowolnym włóknem sieci, nie sprzyja nigdy nie zdefiniowanemu wyobrażeniu swobodnej dyskusji bez ograniczeń. Ponieważ nie potrafimy zrezygnować z wygody, funkcjonalności i fetysza „szybkości” informowania się poprzez sieć, będziemy musieli pożegnać się z myślą o ciągłości takich pojęć jak dyskusja, spór, demokracja oparta na dostępie także do skrajnych opinii. Samo pojęcie różnicy, zasadniczej różnicy poglądów stanie się czymś a priori (na etapie podłączania się do sieci) wykluczającym z udziału w „sporze”

Józef wreszcie wraca. Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela

To były dość kobiece święta. Faceci mogli grać Józefa, a ten (jak wiemy ze średniowiecznych scenek) w krytycznym momencie został wysłany przez Panienkę po – do niczego nie potrzebną – świeczkę, żeby nie przeszkadzał i nie panikował.  Już z poświątecznej, codziennej perspektywy zadajmy pytanie z pewnością interesujące widzów najlepszych telewizji śniadaniowych na werandzie. Czy Najświętsza Panienka była prototypem WAGS? Owszem, ale nie od razu. Dopiero gdy spektakl dworu, spektakl pełen zimnych spojrzeń zdominował otoczenie. Gdzieś u zarania nowożytności pojawiają się pierwsze takie olśniewająco perfekcyjne obrazy. Każdy najmniejszy detal jak w telewizyjnym studio jest edytowany i doglądany przez oddzielnego anioła stróża. Każdy zna swoje miejsce.  Prawe skrzydło Dyptyku Melun autorstwa Jeana Fouqueta namalowane na zamówienie Étienne Chevaliera, który był contrôleur de la recette générale des finances na dworze Karola VII.  W roli Panienki Dame de beauté Agnès Sorel. Około 1450-1452. Perły autentyczne, reszta niekoniecznie. Czego nie dało się pokazać w TV? Święto jako niespodziewane Wydarzenie rozwala wszystko. Nie liczy się z niczym, miesza codzienne porządki.  Święto jako kolejne Obchody to niestety już sztampa i nuda. Po, lekko licząc, ponad dwóch tysiącach powtórzeń i rocznic szału nie ma.  Spójrzmy jak autentyczne święto działa. Jak stawia normalność na głowie. Działa jak dźwięk, głośny, wcale nie przyjemny, ponaglający do bezsensownych pląsów i podskoków. Ktoś tak fika na co dzień? A przy Święcie trzeba.  Szczególnie jeden instrument wpada w oko. Dudy to pasterski archaizm, utytłany jak kierdel owiec, wprost z „nieskalanej natury”. Ma być skocznie i głośno, żadnej finezji. Paradoksalność święta polega na zawieszeniu kulturalnych konwencji spinających porządek dni i nocy, na przymusie powrotu do natury na fizjologicznym poziomie opadających w tańcu portek.  Chwilę, przy święcie, można spędzić patrząc na współbrzmienie pasterskich dud z niepojętym, niebiańskim śpiewem. Dość bezpłciowe anioły, kiedy przyjdzie im wykonywać Gloria in excelsis Deo na dudach zyskują zaskakująco ludzkie walory.  Na

Patrz w niebo, na chłodno patrz

Chcecie sprawdzić znaczenie słowa „zima”? Ekonomiczną prawdę o zimie dawno temu namalował Bruegel. Trzech myśliwych, pół dnia gonienia w głębokim śniegu, sfora trzynastu psów, jeden upolowany lis. Szału nie ma. Zimę trzeba przeczekać, z możliwie najmniejszymi stratami. Jak ktoś zgromadził zapasy, może przeczekiwać grając w curling jak na piątym planie u Bruegla.  Łacińskie hiem(p)s, tempus hiemalis – czas zimowy prowadzi do zwrotów prostych i bezdyskusyjnych: hiemo / χειμάζω – przezimować (także o wojsku). Zima to czas kiedy, chcesz tego czy nie, ruszasz się inaczej, ostrożniej, mniej. To czas zdradliwy, choć wypełniony przeczystym, białym światłem, łudzącym, że wszytko widzisz wyraźnie, jak na zaśnieżonej pustej tafli lodu. Ale wyjątkowo nie chodzi o temperaturę barwową. Chodzi o przenikliwe zimno sięgające dalej niż jesteś w stanie dojść teraz o własnych siłach. W Atlasie rzadko zajmujemy się muzeami. Obrazami już tak. Zdradliwe są muzealne zapewnienia, że widzisz pierwszy zimowy pejzaż w malarstwie europejskim. Wystarczy się rozejrzeć, ruszyć głową i ustalone w jakimś muzeum opinie zaczynają trzeszczeć niebezpiecznie, sypać się jak sople.  Zima to czas, kiedy powinniśmy – wbrew naturze – powoli malować własny, gruby, trwały i bezpieczny obraz świata. Własnym kolorem na białym gruncie. Bruegel w 1565 swoją Zimę namalował na solidnej dębowej desce, prawie dwa i pół centymetra grubości. Tafla lodu, deska to jednak są drobiazgi, mogą trzasnąć pod nogami a i tak się wykaraskamy. Bardziej niepokojące jest zimowe niebo. Tam trzeba teraz patrzeć. Czy nie widać na nim smug, rys, rysek przez które zaczyna sączyć się światło o zupełnie niepojętej temperaturze. Wasze psy zaczną wtedy wyć bez powodu.

Pierwszy śnieg a my już życzmy sobie wiosny

Wiosny na wyciągnięcie dłoni, na własne oczy, ciepłej, zielonej, spokojnej.  I najtrudniejsze, życzmy sobie, cholera, szczerze. Wszystko kiedyś… Bitcoin, czy inne obecnie wydobywane „znikąd” kryptowaluty, nie będą długo panowały w wyobraźni homo sapiens. Gorączka złota nas nie opuści, ale jak zawsze odkryjemy lepsze „tereny”,  pełne wielkich samorodków. W tym stuleciu najprawdopodobniej doczekamy się „watchcoins”. Zestandaryzowanej miary wartości w odniesieniu do ilości i długości przyciągania cudzych spojrzeń. Od dawna tak działa wycena wartości mediów. Nawet największy samorodek, dopóki nikt go nie widzi, ma minimalny wpływ na otoczenie. Podobnie jak ukryty, nieaktywny kapitał. Bez „odkrycia”, bez fazy ujawnienia, bez dostrzeżenia kapitał może pozostać prywatnym przekonaniem, fantazją lub pamięcią. Ilość cudzych spojrzeń jakie przyciąga pełni funkcję zbliżoną do tej pełnionej przez blockchain dla kryptowalut. Jak długo będziemy umierali, czas i jego pochodne – jak „watchtime” –  będzie definiował pozostałe wartości  ludzkiego świata. Bo nie da się go sfabrykować. Choć można sobie wyobrazić boty zaprojektowane tylko po to by imitować ludzkie spojrzenie i zainteresowanie, podobnie jak można drukować banknoty z dowolnym nominałem. Dwudziestowieczna moda na „zwrot obrazowy” (iconic turn), czy odkrycie na początku XXI w. politycznej siły mediów społecznościowych są tylko epizodami z prahistorii ekonomicznego i politycznego użycia watchtime (watchcoin). Grafika: Wojciech Weiss, Promienny zachód, 1902, Muzeum Narodowe w Poznaniu oraz Wiosna, 1898, Muzeum Narodowe w Warszawie

Raj a Smart City

W technologicznie sfiksowanej cywilizacji wszystkie jej elementy powinny być dokładnie nazwane i opisane. Raj jest ikonografią nagości, stanu wzajemnego podobieństwa (raczej szpetnego), o którym nie chcemy pamiętać. Nagość: nuditas naturalis bardzo szybko zamieniła się w naszych pustych łbach w nuditas criminalis. Tak samo jest z miastami. Lubimy przewodniki, które ilością gwiazdek porządkują miasta. Kierują bezpośrednio do największych atrakcji. Miasta starają się zająć dobre lokaty w rankingach miast, bo to wpływa na ich medialny obraz, a ten może miasto wywindować na sam szczyt uwagi. Podobno są miasta bardziej i mniej inteligentne. Jest wiele rankingów określających poziom inteligencji miast. Hasło Smart City jest pożądaną nalepką. Czy słynne miasto Teby nawiedzone przez Sfinksa zasługuje na tytuł Smart City? Sfinks zabijał i pożerał każdego, kto nie znał odpowiedzi na jego zagadkę. Najwyraźniej sfinksy to stwory, które nie polują – jak my – „na informację”, ale wręcz przeciwnie. Jak wiemy z cyklu mitów o Tebach, miasto poradziło sobie z problemem. Chociaż bystry obywatel Edyp, który znalazł rozwiązanie okazał się być na bakier z prawem i przyzwoitością. A czy Troja zasługuje na tytuł Smart Capital City? Wystarczyło dla „dobra ogółu” (w interesie publicznym) oddać przedmiot sporu. Jedną przynoszącą pecha kobietę.  Warstwy popiołu odkopane przed Heinricha Schliemanna pokazują, że problem mityczny może zmienić się w faktyczny. Grafika: Jean-Auguste-Dominique Ingres, „Edyp i Sfinks”, 1808, olej na płótnie, Louvre, Paris. 

Incub? Nie, kot, Pani matko, kot, kot narobił mi

Gdyby memami można palić w piecu! Nie trzeba by było budować jądrowych dziwadełek. Suwerennie kraj od płotu do płotu bez wielkiej fatygi byśmy ogrzali. Sam rząd dał by radę grzać wszystkich potrzebujących. I jeszcze by zostało energii na stopienie w żużel carbon print’ów kłębiących się nad swojska okolicą. Ilość niewielkich stworów przycupniętych blisko białej (całkiem obnażonej!) szyi jest spora w imaginarium euroatlantyckim.  Aktualne polityczne znaczenie może mieć ustalenie czy częściej ssie pierś po prawej, czy po lewej.  W dłużej perspektywie, to wszystko jedno, to jest po prostu koszmar. Najbardziej znaną fizis takiej dręczącej mary namalował (w kilku wersjach) Johann Heinrich Füssli. I niespodziewanie na tle mocno gorsetem i konwenansem spiętej dziewiętnastowiecznej kultury obraz stał się HITem. Razem z powieścią Mary Shelly o smutnym życiu Frankensteina czy akwafortą Francisca de Goi pokazującej co nie śpi kiedy „rozum śpi” ta niejasna scena uwidacznia paniczy lęk krystalicznie precyzyjnego Rozumu przed tym co w nim – głębiej niż piersi i sny o nich – tkwi.  Prywatne i prężne fundacje billboardowo odmieniające oblicze tej ziemi mogłyby co bardziej cenzuralne fragmenty z Füsslego i jego naśladowców przed każdymi wyborami propagować cum summum bonum. Póki co można samemu studiować wszechobecność motywu: https://www.researchgate.net/publication/341130653_Fuseli%27s_Nightmare_analysis_interpretation_and_influence Johann Füssli, Mara nocna, wersja z Frankfurtu; Johann Füssli, Mara z z obrazu z Detroit; Johann Füssli, Trzy drżące ze strachu dziewczęta, cca. 1780-1782; Ditlev Conrad Blunck, Nachtmahr, 1846; A. W. M. C. Ver Huell, Nightmare Showing Incubi, litografia z książki Zijn er zoo?, Arnhem, 1852; Kadr z wideo spektaklu w reżyserii Manu Cossu „Lost in the Fire” music video, 2019; Obraz z 2016 pokazujący Donalda Trumpa jako Every woman’s nightmare.

Co widać w Polsce rano 10 listopada 2022?

Barwy narodowe: szarości, plucha, mży. Za to jutro, już jutro! Kolejny raz entuzjastyczne tłumy będą witały Dziadka na dworcu. Mżawka nie zachęca, ale wystarczy tylko lekko zwiększyć rozdzielczość i komiksowa konwencja wyraźnych konturów, prostych historii rozsypie się w multiwersum kresek, zarysów, fragmentów wcale do siebie nie pasujących, rozsypanych jak kropki rastra, który może kadr ubarwić, ale nie skonstruować.   Furda! Mżawka szczegółów. Chcemy i będziemy żyli sobie w takim czy innym komiksie. Bez tego pogubimy się i my, i nasze autonomiczne samochody, i równie autonomiczni partnerzy.  Próbujmy chociaż dbać o to by każdy mógł poruszać się jak chce. W metropoliach wyobraźni po drogach publicznych można pędzić i parowozem dziejów, i na deskorolce.   10 listopada to podobno rocznica przyjazdu Piłsudskiego do Warszawy w 1918 oraz Międzynarodowy Dzień Jeża. Do tej pory nawet solidnie wyposażeni w granty specjaliści z IPN nie natrafili na ślad prowadzący do wyjaśnienia tej zbieżności. Samemu trzeba szperać, wyostrzać na przekór drukowanym bez opamiętania rastrom. Nie ma co się irytować, że szczegóły nie pasują do wciąż powtarzanych historii. Lepiej zastanowić się co by było, w jakim komiksie byśmy się jutro obudzili gdyby zamienić bohaterom 10 listopada – Marszałkowi i Jeżowi – środki lokomocji. 

Ślepe dążenie to ślepy świat. Dlaczego „rosjanie” się biją? Co rządzi „russkim mirom”?

Plakat z 1920 roku autorstwa Aleksieja Radakowa (Алексей Александрович Радаков) należy do jednych z częściej reprodukowanych grafik pokazujących specyficzne cechy sztuki rosyjskiej z okresu rewolucji bolszewickiej. Chęć odwołania się do tradycji ludowej estetyki drzeworytu (łubok/лубо́к), kontrastowe zestawienia kolorystyczne, uproszczenie sytuacji. A przede wszystkim siła fatum. To, co w realiach russkogo mira (русского мира) każe spontanicznie i z wiarą powtarzać: Wpieriod! Uraa! Jeśli to bezosobowe, niepojęte i wszechpotężne parcie do przodu nie zelżeje w Rosji, parafrazy i pastisze plakatu Radakowa mogą stać się ikoną kultury rosyjskiej lat dwudziestych także i XXI wieku. Niezależnie od tego czy „russkije” etnicznie są Buriatami, Kałmukami, Tuwińcami, Mordwinami, Tatarami za sprawą najpierw radzieckiej, a potem rosyjskiej szkoły wszyscy przez lata spotykali się z ogromna ilością obrazów, z których wiele wspartych było rozbudowaną liturgią celebrowaną przez pionierów i komsomolców, potem przez różne organizacje młodzieżowe (Junarmija/Юнармия) nawiązujące do carskich korpusów kadetów. Ilość obrazów, ciągle powtarzanych, z tymi samymi krótkimi frazami jest kluczowa. Obrazy przenoszą wielokroć większą niż teksty ilość emocji. Obrazy są afektywne, zostają gdzieś w głębszej warstwie pamięci. Działają jak jedzenie z mikrofali, wystarczy podgrzać atmosferę i nagle cała dawno zapomniana zawartość wraca i wpływa na indywidualne decyzje. Radziecki system propagandy nie sprawdził się w wielu krajach zwasalizowanych przez Stalina po 1945. Dwunastoletni Romek Polański w Krakowie zapamiętał, że plakaty, flagi, dekoracje, nadawane z głośników komunikaty sprawiały wrażenie jakby były dziecięca zabawą, kolorowa, jaskrawą, głośno recytującą to samo. Można się śmiać z redukcyjnej prostoty tego systemu, ale okazał się on bardzo skuteczny na obszarach słabo zurbanizowanych, o niskiej gęstości zaludnienia.   Spójrzmy na typowe zdjęcie z życia ulicy (prospekt Newski, róg Litiejnogo w Leningradzie, prawdopodobnie 1941). To co realne jest tylko warstwą pomiędzy wymyślonym patosem plakatu a zdjęciem, które ten patos będzie powielało, wzmacniało, transmitowało w przyszłość. Wbudowanie stereotypu we własne wspomnienia to duża sztuka. Zachód opatentował

Bez pracujących na trzy zmiany fabryk trolli strachy nadal mieszkały by w nas, ale chyba mniejsze, takie strachy na lachy

Stefan Chwin mówiąc o swojej książce Wolność pisania po Jałcie posługuje się zwrotem „architektura strachu”. Literacko ładne, za sprawą dobrze zestawionych słów od razu uchwytne i wyraźne. Niestety, nie do końca adekwatne wobec strachu, który chlupocze w naszych głowach. Kłębią się w nich potężne bałwany, głębiowe wiry ciągną w dół ku katastrofie, ciemna woda podchodzi do ust, zalewa gardło. Śladu architektury w tej kipieli nie widać, trzeba by dopiero (na użytek czytelnika) te dygocące od każdego newsa strachy zestalić. Ale jak? Zagęścić, odsączyć, ściąć nagłą grozą ostateczną? Nie pomogą tu spece od kruszyw, od pianek montażowych, silikonów, zbrojeń, od betonu jak stal. A nawet spece od marketingu i kampanii wyborczych. Architektura strachu to wizja dostojna jak gdańska kamienica, doskonale pasująca w puste miejsce między okazałym pustostanem metafizyki i nowszą, modułową, transparentnie przeszkloną „architekturą bezpieczeństwa”. Uliczka tak zabudowana będzie malownicza, urokliwa, prowadząca donikąd. Jedna z wielu w naszym metropolis powszechnym.  Architektura strachu nie jest trywialną architektura opresji, nie sprowadza się do szafotu i baraków. Jest czymś znacznie subtelniejszym i zarazem powszechniejszym. Skoro strach jest tak wszędobylski, tak labilny, może trzeba próbować ustalać wpierw jego infrastrukturę, instalację? Trzeba po prostu „iść po kablu”? Wszyscy jak jeden mąż możemy przecież wyznać, że: News jest moim pasterzem, niczego mi nie zabraknie gdy on jest przy mnie. Bez serwerów, bez łączy, bez pracujących na trzy zmiany fabryk trolli strachy nadal mieszkały by w nas, ale chyba mniejsze, bardziej swojskie, takie słomiane strachy na lachy. Nawet jeśli nie potrafimy dotknąć architektury strachu, możemy powoli indeksować, rozpoznawać, wskazywać miejsca, instytucje, ludzi, którzy wypuszczają do atmosfery więcej ulotnego strachu niż wszystkie kominy świata.  Gdyby udało się akcent w tym zwrocie przesunąć ze strachu na architekturę nasze położenie byłoby ciut lepsze. Warto nad opisami architektury strachu XXI wieku pilnie pracować. U-stalanie jak jest dookoła to podstawowe zajęcie homo sapiens. 

Globalny model do kopania. Następna wystawa w Atlasie Sztuki

Osiem miliardów. Z pewnością grubo ponad miliard spojrzeń wlepionych w piłkę. Dużo. Statystycy futbolu nie wystarczą, potrzebni są antropologowie i historycy cywilizacji potrafiący obserwować zmiany trwające dekady by zgadnąć gdzie doprowadzi nas łańcuch symboliczny, na którym jak breloczek dynda cały tak spektakularnie rozgrywany rytuał w Katarze.  Kiedyś będzie wyliczany jako jeden z symptomów przesilenia, przeniesienia uwagi poza ustalone w XX wieku horyzonty. Kruszą się i zaczynają dryfować nie tylko lodowce szelfowe na dalekiej północy, odpływają w nieznane zakotwiczone od XIX wieku w Europie centra uwagi. Oprócz „globalnych łańcuchów dostaw”, o które tak się martwimy są jeszcze łańcuchy znaczeń. Te drugie decydują o tych pierwszych, tworzą kluczowe węzły sieci, w której żyjemy. Wcześniej niż sądzimy doczekamy się potężnej wystawy w środku City, powiedzmy w Tate Modern, na której te afrykańskie biedapiłki będą występowały jako realne modele liberalnej utopii globalizacji.  Kto, z kim, kto przeciw komu – ustali się tak jak robi się to na wszystkich Podwórkach świata, w kilka sekund. Gra na piachu, gra z miejscowymi to żadna profesjonalna rozgrywka, to po prostu normalna haratanina w gałę. Powiedzmy, dwa razy po dziesięć minut, bo klimat robi swoje. Na początek wystarczy. Resztę zrobią statystycy futbolu, jego zawodowi piewcy i znawcy. Żadnych zdjęć, tylko słowa, plotki, legenda, literatura. Podobno Nowe Testamenty zaczynają się od słowa.

Liczba mnoga: studenci, dużo studentów, problem, poważny problem.

Z jakiegoś powodu nie tylko w świecie zachodnim, nie tylko dawno, dawno temu (np. w 1968) ale i dziś, w miejscach poza zasięgiem Erasmusa (np. w Iranie, w Chile) z punktu widzenia autorytarnych władz stopniowanie słowo student przebiega tak samo: studenciak, student, studenci, dużo studentów, problem, poważny problem.  Wszytko jedno czy tak stopniują brodaci ajatollahowie, czy uśmiechnięci eksperci wspierający solidną, akademicką wiedzą firmy z Wall Street, czy generałowie Milicji Obywatelskiej troszczący się o stabilizację klimatu stanu wojennego.  Nie musimy lubić hippisów i naiwności popkultury sprzed pół wieku. Powinniśmy kibicować kolejnym studenciakom, którzy nagle przestają być grzeczni i domagają się tego, co podobno oczywiste. Oczywiście dostaną za to ostre baty, i nie zawsze będzie to tylko kwiecista metafora. Teraz pora – dla przyzwoitości – nauczyć się jednego słowa po persku: dāneszdżu. Niech im się uda, nawet jeśli sami nie do końca wiedza co. Świat nie będzie gorszy, przeciwnie.   Grafika: Święte znaki i hasła w tle. Teheran, październik 2022; Paryż, maj 1968; Warszawa,  marzec 1968.

Obywatele kosmosu. Anton Vidokle z Veroniką Hapchenko, Fedirem Tetianyczem i Kolekcją Międzynarodowego Instytutu Kosmizmu w Muzeum Sztuki.

Bar-do thos-grol, tybetańską księgę umarłych czyta się głośno zmarłemu (od końca) przez szereg dni, by uchronić go przed ponownym wcieleniem i narodzinami. Świat, w którym żyjemy w takiej perspektywie nie jest niczym więcej niż rozległą iluzją. Może się przytrafić, potrafi olśnić i oszołomić, ale nie warto do tego wracać.  Krańcowo różna wrażliwość uformowała ideę powszechnego zmartwychwstania wszystkich kiedykolwiek żyjących. Doprowadzenia do tego metodami naukowymi, racjonalnymi, w jakimś prometejskim zrywie całej zjednoczonej ludzkości, po to by zatrzymać  biologiczną niesprawiedliwość korzystania z dorobku poprzednich pokoleń bez rewanżu. By uwolnić się od przemocy „ślepych sił natury”, ale i od odbierającej chęć do działania wiary w zmartwychwstanie transcendentne, nadprzyrodzone. Autor tej idei nazywanej supramoralizmem Nikołaj Fiodorow (1828-1903) był moskiewskim bibliotekarzem, autorem pośmiertnie opublikowanej pracy Filozofia wspólnego czynu (właśnie wydanej po polsku w tłumaczeniu Cezarego Wodzińskiego i Michała Wilczarka).  Być może stosunek do śmierci wyznacza granice między Zachodem (chrześcijaństwem ale i pragmatyzmem) a Wschodem (buddyzmem, tolerującym działanie, ale bez wiary w jego realność). Gdyby komuś nie po drodze było na początku listopada ze ścieżkami i objazdami wytyczonymi  przez powszechny rytuał pamięci, a z drugiej strony czuł potrzebę dodania czegoś do cotygodniowego wypatrywania przecen i promocji w marketach może odwiedzić wystawę na szóstym piętrze Muzeum Sztuki na rogu Gdańskiej i Więckowskiego. Daniel Muzyczuk przygotował godną uwagi wystawę Obywatele kosmosu inspirowaną filozofią Fiodorowa. W katalogu do wystawy czytamy: „A jeśli Konstrukcje wiszące Katarzyny Kobro powstały jako konsekwencja badań nad zerową grawitacją oraz życiem pozaziemskim? Artystka miała prawdopodobne styczność z ideami kosmistycznymi, dyskutowanymi w moskiewskich kręgach artystycznych czasów rewolucji. A jeśli dążenie Władysława Strzemińskiego do otwarcia muzeum wzięło się po części z pism Nikołaja Fiodorowa, w których świat wyzwolony od śmierci, zaludniony wskrzeszonymi, porównywał do muzeum – przestrzeni, w której zawieszono czas?  Wbrew sztampowym informacjom nie  „zero grawitacji” ale „zero śmierci” jest tam najważniejszą zasadą świata. Można próbować oglądać

Antropomorfizujemy zawsze, bezustannie. Oswajamy każdy obraz świata.

Takie wesołe tweety instytucji badawczych okrążają glob w setkach powtórzeń niesionych przez tysiące komentarzy. Wywołują nagłe rozbłyski w sieci. Znamy artefakty sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat (The Ishango Bone; https://en.wikipedia.org/wiki/Ishango_bone) sugerujące, że co najmniej od takiego czasu ciała niebieskie potrafią zawrócić nam w głowach.  Wszystkie znane nam kultury obserwowały bacznie to co dzieje się na niebie, daleko poza naszym środowiskiem naturalnym. Wiemy, że za spontaniczne rozpoznawanie „twarzy” w układzie plam i konturów na obrazie odpowiada pewna autonomia działania zakrętu wrzecionowatego (FFA fusiform face area) w mózgu. Najwyraźniej bardziej ewolucyjnie opłaca się zobaczenie twarzy tam gdzie jej nie ma, niż przeoczenie choćby jednej ukrytej. Kto wie czy takie nadinterpretacje nieożywionych fragmentów świata nie są jednym ze źródeł zdolności do mitologizowania, do nadawania znaczeń zjawiskom losowym. Clive Staples Lewis zauważył, że bezsprzeczny jest związek miedzy odległymi ciałami niebieskimi a myślami ziemskich astronomów (Christian Reflections, Grand Rapid, 1967, s. 64). Wgląda na to, że są oni w stanie domyśleć się trajektorii i zachowań tych ciał. Nie tłumaczy to niczego, bo nie da się twierdzić, że zachodzi związek między cząsteczkami ciał niebieskich a cząsteczkami w mózgach astronomów, który tłumaczy trafność ich przewidywań i obliczeń. Choć w materialnym wszechświecie wszystkie cząstki mogą być ze sobą powiązane na wiele sposobów (przestrzennie, czasowo).  Nie wiemy jakim cudem niektóre z naszych przekonań okazują się prawdziwe, choć dotyczą obiektów z którymi nigdy fizycznie się nie zetkniemy. Nie dysponujemy żadnym katalogiem prawdziwych twierdzeń na temat świata. Ta nasza niewiedza może budzić uśmiech nieludzkich obserwatorów.  Grafika: Iluminacja z Księgi Przepowiedni, XIV wiek; tweet NASA ze zdjęciem prezentującym Słońce

Zbrodnia bez kary. Nie czekajmy na Бесы, spróbujmy im przytrzeć różki.

Trochę czasu minęło. Nikt już nie może udawać, że wojna zna granice, toczy się „gdzieś”, przy użyciu „pewnych” środków, a w czasie weekendu jej intensywność przygasa.  Pora zastanowić się co do tej pory zrobiły np. liczne w zachodnim świecie (szczególnie w Stanach) wydziały, instytuty, katedry słowianoznawstwa. Nazwą oficjalna najczęściej jest Slavic studies lub Slavonic studies, de facto od dekad są to miejsca skupione na studiach języka i kultury rosyjskiej i zdominowane przez badaczy zajmujących się Rosją i często z niej pochodzących. Nic w tym złego, poza tym, że dość trudno zainicjować w tym opiniotwórczym środowisku dyskusję na temat imperialnej istoty Rosji.  Tak było w czasach kiedy Czesław Miłosz jeszcze nie był noblistą i nadal tak jest. Nawet koalicja, Czechów, Słowaków, Polaków, Bułgarów, Chorwatów, Słoweńców oraz Serbów wspierana przez Bałtów nie jest wstanie zmienić proporcji sił.   Świat akademicki jest równie z wojną nie związany jak podmorskie rurociągi. Jest jeszcze głębiej zagrzebany w nieinteresujących nikogo dennych osadach kultury. Do czasu.  Sieć powiązań, wspierających się opinii, recenzji, polemik jest równie ciekawa jak słabo rozpoznany problem finansowania badań humanistycznych. To poziom tak odległy od codzienności, że amatorsko przy pomocy samej ciekawości się do niego nie zanurkuje. Potrzebny jest sprzęt dla cywili niedostępny.  Można za to zrobić parę rzeczy na powierzchni. Czy nie pora ogłosić (oby nie coroczny) konkurs na pracę powstałą właśnie w ramach społeczności badaczy Slavic studies poświęconą: Zbrodni bez kary (Преступление без наказания) jako paradygmatu dla działania imperium rosyjskiego? W dowolnym aspekcie od antropologii i filozofii po historię i ekonomię. Nie czekajmy na Бесы, spróbujmy im przytrzeć różki.  Ilia Riepin, Car Iwan Groźny i jego syn Iwan 16 listopada 1581, 1883-85, 199 x 254 cm, Moskwa, Galeria Tretiakowska Michaił Rudakow (aresztowany w 1943 zwolniony w 1949), Artysta poprawia numer więźnia

Stoicy odróżnili cele możliwe do osiągnięcia (telos) od tych nieosiągalnych, choć kuszących (skopos).

W filmowej Łodzi z Atlasem Sztuki z uwagą śledzimy Homera i Bonda. Dawno, dawno temu w epoce podobno ślepego Homera słowo: skopos (σκοπός) oznaczało „strażnika, zwiadowcę, wypatrującego nadzorcę (Iliada, 2, 792), albo cel łucznika (Odyseja, 22, 6). Potem już w refleksji filozoficznej stało się terminem określającym cel działania (Platon, Politeia, 452e).    Minęło parę tysięcy lat i zmieniło się niewiele. Wciąż jesteśmy zwierzętami okulocentrycznymi. Kult bystrego wzroku, celnego oka określa nasze zachowania i fascynacje. Być „trafnym”, być „celnym” znaczy dokładnie to samo co być skutecznym, być potężnym. Z tego właśnie powodu ktoś, kto ma prowadzić innych, kto ma być przywódcą nazywa się: epi-skopos. Choć doprawdy trudno wskazać o jakie to zaświatowe trofeum może chodzić w tym przypadku. Prosta jak strzała linia bezbłędnego wzroku łączy zaskakująco chaotycznie porozrzucane w kulturze motywy i obrazy. Trzeba się wysilić żeby utrafić w ich sedno.

Autonomiczny premier polski i autonomiczny prezydent polski jadą autonomicznym samochodem – Autonomiczny Rubens, DALL E, 2022

Waldemar Malicki, pianista polski (żyjący) a zarazem prowadzący doskonałą audycje muzyczną w każdą sobotę w II PR rozwinął jak zwykle interesująco ideę autonomicznego samochodu. Rozwinął ją dywagując o pianistach doskonale grających rytmicznie i dynamicznie boogie-woogie. Malicki prognozuje że już niedługo udoskonalona cyfrowa pianola 2.0 zastąpi takich pianistów, a kto wie czy nie zastąpi także tych śpiewnie grających Chopina i chromatycznie Debussy’ego.  Ma Malicki rację dlaczego ciągle kresem wyobraźni w XXI wieku ma być „samochód autonomiczny”, dlaczego nie „autonomiczny artysta”?  Tak śmiałe wizje technologicznej przyszłości powinny jednak mieć granice.  Spróbujcie sobie wyobrazić w kraju średniej wielkości (tak trzydzieści parę milionów, w umiarkowanym klimacie) całkowicie „autonomicznego premiera” albo prezydenta. Horrendum.

Dyskurs piotrkowski jest długi, cętkowany i nie kręty

Październik miesiącem obrad i debat jest. Debatujmy. Może wreszcie uda się wyodrębnić łódzki, endemiczny gatunek dekonstrukcji architektonicznej? Dekonstrukcji przeprowadzanej siłami natury. Niektórzy z nas pamiętają, że dyskurs piotrkowski w mieście Łodzi trwa nieprzerwanie co najmniej od połowy lat dziewięćdziesiątych. Jest równie stary jak polska samorządna demokracja. Co oprócz gnuśności intelektualnej kieruje chcącymi dyskutować „wokół  Piotrkowskiej” pozostaje zagadką.   Krótki trwający przez dwie dowolne przecznice spacer po ul. Piotrkowskiej w Łodzi dostarcza masy argumentów na rzecz tezy, że jest to ulica o znaczeniu marginalno-sentymentalnym. Oczywiście sentyment to rzecz prywatna, a własność prywatna podobno jest święta. Siła wspomnianych argumentów in recto z prostego bezpośredniego spostrzeżenia polega na tym, że żadna dowolnie długo trwająca „dyskusja”, „dyskurs”, „debata” nie będzie w stanie obalić nawet najmniejszego z nich, przeciwstawić się skutecznie dojmującej oczywistości tego co naoczne, co ewidentne.  A klimat, czas i genius loci nie przejmując się tą paplaniną przeżuwają i trawią coraz to nowe fragmenty tej ulicy przerabiając je na oniryczne i malownicze scenografie do niskobudżetowych horrorów i kryminałów. Fetysz „rewitalizacji obszarowej” nigdy nie został zbadany tak by wykluczyć, że niezależnie od intencji i wielkości nakładów finansowych nie prowokuje szybszej marginalizacji takich obszarów. Zajrzyjcie w okolice dworca Łódź Fabryczna.  Zapraszając na obrady organizatorzy posłużyli się starym hiperrealistycznym obrazem z dekady kiedy „ludziom żyło się dostatniej, a Polska (PRL) rosła w siłę”. Gdyby ktoś powtórzył taką manierę, namalował dziś ten fragment ulicy ze zdjęcia, niczego nie dodając, taki obraz mógłby być wczesnym przykładem subrealizmu. Nurtu manifestującego jak wszystko dookoła osuwa się i ciągnie w dół z mocą godną atomowej łodzi podwodnej The Beatles. Łódzkie Muzeum Sztuki powinno zacząć gromadzić subrealistyczne artefakty jeśli nie chce w nieskończoność opowiadać o stuletniej awangardzie. 

Po tak długim czasie powinniśmy się oswoić z tym, że obrazy, wszystkie, te prawdziwe i te wymyślone krążą.

Niesie je przez stulecia ten sam wir zasupłany wielokroć bardziej niż szkolna wstęga Moebiusa. Truchtając za obrazami co chwila znajdujemy się po drugiej stronie, nie tam, gdzie chcieliśmy. Ta cyrkulacja czasem staje się efektywna i wydajna jak młynek do kości, czasem obraca się tak wolno, że przestajemy zauważać zmianę. Robimy to z ulgą, bo kręcenie się bez celu psuje dziarską opowieść o przyspieszającym po prostej, doskonale zorientowanym postępie.   Co ileś obrotów pojawia się sekwencja obrazów wprost przypominająca, dokąd prowadzi nasza wytężona progresywna praca. Patrzymy na nią jak na bajki. Cieszymy się rozpoznając te same zwierzątka. Stajemy na głowie, strzyżemy uszami, wierzgamy, byle tylko nie zauważyć sedna, które jak oś wyznacza bieg spraw. Warto samemu ustalić z którego kręgu pochodzą epizody sfilmowane przez Jerzego Skolimowskiego. „Nie wzdychaj – nawet patrząc na to  mnóstwo pól, lasów, mórz i rzek  dzielących nas i owe tłumy  (których nie widzisz) ludzkich zer,  z tobą na czele.  W twojej dumie,  czy w mej ślepocie sedno tkwi.”  Josif Brodski. Pieśń bez słów, przekład Katarzyna Krzyżewska  Grafika: Drzeworyt z Das Narrenschiff  Sebastiana Branta, 1494. Reszta podobno z życia wzięta.

„Jak się ma dobrą kiepełe – mruknął – to i wytrychów nie trzeba”.

Stary słownik Doroszewskiego jako przykład użycia słowa kiepełe podaje zdanie z Kariery Nikodema Dyzmy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Sprawdziliście już gdzie dziś cumują jachty rosyjskich oligarchów? Nie? Trzeba śledzić sytuację na bieżąco! Na szczęście jest kilka miejsc w necie, które pokażą, poinformują, monitorują non stop. Domyślacie się, kto będzie rządził w Rosji? Nie? No, mówią, że sami Ruscy nie wiedzą. Siedzą w milczeniu w metrze w Pitrze, Moskwie, Nowosybirsku, Jekaterynburgu, przyglądają się sobie badawczo w marszrutkach i nadal nie wiedzą. Czasem jednak o tym i owym pogadają. O czym, o kim? Tego nie dowiecie się od zachodnich agencji pozarządowych, jawnych i tajnych. Tego mogą domyślać się Gruzini, Estończycy, Kazachowie, Łotysze, Jakuci, rosyjskojęzyczni w Jerozolimie i Tel Awiwie. Można tego nasłuchiwać razem z nimi, ale nie da się tego robić w przeciwieństwie do śledzenia jachtów i kont w głębokiej gnuśności intelektualnej.   W kraju profesora Stanisława Swianiewicza czy profesora Andrzeja Walickiego głucha cisza. Media i podejmujący decyzje sprawiają wrażenie jakby wystarczało opieranie się na informacjach zachodnich sojuszników. Przecież w każdej chwili możemy sprawdzić gdzie leci który oligarcha i news gotowy. Dawno temu pisał prof. Walicki tak (w książce, która w 1980 roku wydana została przez Stanford University Press jako A History of Russian Thought from the Enlightenment to Marxism, a rok później w Anglii w Claredon Press, Oxford): „Po klęsce sewastopolskiej – klęsce poniesionej pomimo niewątpliwego bohaterstwa żołnierzy rosyjskich – stało się rzeczą jasną, że feudalno-biurokratyczne imperium, uchodzące do niedawna za najpotężniejszy filar Świętego Przymierza, jest w gruncie rzeczy kolosem na glinianych nogach. Śmierć Mikołaja I, symbolizującego całe zło starego reżimu, przyjęta została – w kołach demokratycznych i liberalnych – z uczuciem ulgi, z nadzieją, że nowy cesarz rozpocznie epokę głębokich przeobrażeń politycznych i społecznych. Nawet sfery rządowe zdały sobie sprawę, że pewne reformy, (…), są koniecznością nie cierpiącą zwłoki. Aleksander II zmuszony został

Van Gogh sporo – Hockney najwięcej

Za co skłonni jesteśmy słono zapłacić, w czasie wielowymiarowego kryzysu? Niestety aż co najmniej trzy równie dobre odpowiedzi trzeba brać pod uwagę. Za światło, za czas (szczególnie w formie krótkiej chwili), za piękno w jego abstrakcyjnej formie.  W londyńskim Christies sprzedano namalowany w 1969 roku obraz Davida Hockneya Early Morning, Sainte-Maxime. Obraz był przez ponad trzydzieści lat w prywatnym posiadaniu. Estymacja przewidywała cenę 7-10 milionów funtów, aukcja trwała sześć minut, nabywcą jest także osoba prywatna. Hockney jest autorem najdrożej sprzedanego obrazu żyjącego artysty (Pool with Two Figures za 70 milionów funtów w 2018). Early Morning, Sainte-Maxime namalował z fotografii zrobionej podczas pobytu w willi reżysera Tony’ego Richardsona. Port Sainte – Maxime widać po drugiej stronie zatoki ze wzgórz ponad  Saint-Tropez. Lazurowe Wybrzeże (Côte d’Azur) jak wspomina malarz przeżywało wtedy swój wspaniały rozkwit (glamorous heyday). Biała smuga czystego glamour przecina obraz. To dopiero ranek kolejnego pięknego dnia.  W wywiadach udzielanych w czasie pandemii, którą spędził w Normandii Hockney mówił, że „jego epoka, to był najbardziej wolny czas jaki można sobie wyobrazić, teraz to się skończyło”. Być może jedna odpowiedź na pytanie za co skłonni jesteśmy zawsze drogo płacić brzmi: za dobrze zrobioną iluzję, taką, która daje chwilę ulgi. Może być oprawiona w światło, wspomnienie, sen. Może być nie nasza. Odpocznij trochę człowieku!

Sztuką w mieście warto się zainteresować

Wciąż utrzymuje się przekonanie, że sztuka jest obszarem, w którym najczęściej pojawia się to, co niepowtarzalne, oryginalne, wyjątkowe. Mamy nadzieję, że jako społeczność nie jesteśmy na tyle rozleniwieni, by oczekiwać i wymagać, by nasze ideały i aspiracje były na wyciągnięcie ręki jak produkty na sklepowych półkach. Uważniejsze śledzenie kultury w naszym mieście rozpoczęliśmy wiele lat temu w galerii Atlasa Sztuki rozumiejąc ją dość tradycyjnie. Jako coś raczej antynomicznego wobec supermarketu. Jako obszar, który domaga się aktywności jednostek, choćby najprostszej – fizycznej jak zakreślenie ręką koła, tak jak to kazał zrobić swojemu człowiekowi Leonardo. A jeśli nie koła to choćby kwadratu. Dlaczego wokół sztuki? Często na wschodnich krańcach Europy umieszcza się skłonność do fideizmu, nadwyżki żywej wiary, która podobno stopniała już na zachodzie kontynentu… Być może jest to prawda, choć niekoniecznie w odniesieniu do tradycyjnych religii. My istotnie wciąż skłonni jesteśmy wierzyć, że sztuka – czymkolwiek by ona była – wciąż może być obszarem, z którego prowadzi najkrótsza droga w głąb nas samych. Ku temu co w nas ciemne, irracjonalne i niewyjaśnione. I co dzięki temu jest źródłem fascynandum. Z ufnością prostaczków traktujemy w naszym nowym Atlasie sztukę na sposób rajski. Nie wynika to z wschodnioeuropejskiego zadufania we własny mistycyzm, raczej z niezawodnego instynktu drobnych kupców, których nie stać na pomyłkę w ocenie tego, co ma prawdziwą wartość. Kupców dla których taka pomyłka jest sprawą bycia lub bankructwa. Łódź to miasto, które w mgnieniu oka powstało w XIX wieku wyłącznie dzięki takiemu instynktowi. W mieście można pojawić się zupełnie anonimowo. Lecz na Ulicy już chyba nie. Szczególnie jeśli jest to legendarna ulica Włókiennicza. Podobnie jak raczej nie można pojawić się zupełnie anonimowo w kulturze. Narastający co najmniej od schyłku średniowiecza kult indywidualności powoduje, że sensem uczestniczenia w kulturze jest zaznaczanie swojej osobowości, swoich praw do niej, akcentowania swojej niepowtarzalności. Dlatego miasta budowane

Zwrot „normalne miasto” jak parowóz dziejów może pociągnąć nie jedną prostą

„strategię marketingową”, a może nawet kampanię wyborczą. Da się nim do woli po(d)wozić, potrzebna jest tylko odpowiednia mobilna appka i nawyk obsypywania każdej mijanej sytuacji gwiazdkami wprost ze szczerego serduszka.  Taki zwrot, kiedy już wyrośnie i rozpozna go jako słowo kluczowe administracja i lokalni producenci prawa, może nabrać poważnego znaczenia. Wtedy nawet spore miasto w biały dzień można nim zaciągnąć na pobocze. Brzmi dziwnie, ale widzieliście jak traktor ciągnie czołg? Nie? Koniecznie polajkujcie! Można całe miasto zaparkować na takim rodzaju pobocza (ubocza?) jaki lubi aktualnie klikający w appkę.  Oczywiście z racji rodo nie można oczekiwać by klikający musiał ujawniać tak bezpośrednio osobowe dane jak własny gust czy wyobraźnię. To byłoby opresyjne, nielegalne, może nawet lekko wykluczające. Słowo: normalne musi nam wystarczyć i już!  Po prostu trzeba w to słowo uwierzyć. Wiara miasta przenosi, jak mówi pismo.   Właśnie pismo, czasem dla oddechu w wakacje warto zająć się czymś prostym, nie tak zagmatwanym jak zagadnienia urbanistyki i planowania życia wspólnego.  Może literatura? Gdzie w literaturze znaleźć można taką zgrabną frazę: normalne miasto? Ano nigdzie, może w kryminałach, komiksach. Literatura jako fenomen życia wspólnego zawsze pokazuje jakieś miasto. Groteskowo je często zniekształcając dla zabawy lub „literackiego efektu” (cokolwiek to znaczy). Literatura nie zadawala się z doskonale pustym: normalne.  Normalna literatura zawsze zaczyna się od zdziwienia, jak obce, niezrozumiałe lub fascynujące jest to co dookoła.  Normalne miasto to takie bardziej podobne do Macondo, Oranu, Dublina (np. w połowie czerwca)? A może ciut bardziej odjechane, zaczepione gdzieś pomiędzy Łodzią fabrykantów a Elsynorem, czy białymi murami Ur a Miastem Słońca Campanelli? Literatura nie rości sobie praw, nie stanowi prawa, cała jest z niebotycznego zdziwienia, i być może dlatego bywa jedyną wspólną przestrzenią w jakiej da się wytrzymać, nawet mieszkając obok siebie.  

Pora się przyzwyczaić do chodzenia z kopią husarską

Czy świat ludzi powinien być połączony czy raczej trochę rozłączony? Spójrzmy na starą akwafortę. Alegoria Tolerancji autorstwa Daniela Chodowieckiego z 1792 roku. Wprost z czasów epidemii konfliktów religijnych. Widzicie tę długą lancę przy boku Minerwy (personifikacji Mądrości i Rozsądku)? Prawdopodobnie było to narzędzie do wyznaczenia minimalnej bezpiecznej odległości. Pora się przyzwyczaić do chodzenia z kopią husarską? Nie, pora na poważne traktowanie tolerancji jako jedyny dostatecznie wydajny nośnik jakichkolwiek informacji. To może być znacznie trudniejsze od sztuki walki przy użyciu kopii. Kurs online prowadzony przez np. Don Kichota byłby bardzo pomocy. Ćwiczenia cielesne mogą okazać się wyjątkowo przydatne. W cielesności mogą tkwić np. uprzedzenia rasowe. Wtedy „taka nieświadoma afektywna pamięć intersomatyczna pomoże wyjaśnić, dlaczego uprzedzenia etniczne i rasowe okazują się niezmiernie odporne na racjonalne argumenty na rzecz tolerancji. Jako że uprzedzenia takie opierają się na nieświadomych odczuciach trzewiowych oraz mięśniowej pamięci dyskomfortu, której nie jesteśmy w pełni świadomi, możemy sobie nie zdawać sprawy tak z nich samych, jak i z uprzedzeń, które generują, choć inni dostrzegą je w naszym zachowaniu. Rodzice mogą bezwiednie zaszczepiać takie odczucia swoim dzieciom nie wypowiadając ani jednego słowa i bez jakiegokolwiek wyraźnego okazywania uprzedzeń, lecz po prostu za pośrednictwem subtelnych wyrazów dyskomfortu malujących się na ich twarzach lub widocznych w ich postawie ciała, które przyswaja i na które reaguje każde wrażliwe dziecko” (R. Shusterman, Pamięć mięśniowa i jej somatoestetyczne niebezpieczeństwa, wykład wygłoszony 18 maja 2013 r. w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu, tłum. W. Małecki). Nie zbliżaj się dziś do mnie! A jutro? W świecie popandemicznego pragmatyzmu i pośpiechu by nadrobić „opóźnienia” pora przyzwyczaić się do tego, że musimy mocniej ćwiczyć ciało a prawo Fittsa będzie wreszcie prawem uniwersalnym. Ono będzie określało różnice także do tej pory uznawane za wybory moralne. Prawo Fittsa Istotnym składnikiem procesu wyboru obiektu graficznego (przycisk, ikona, człowiek) jest ruch docelowy.

Nowe hulaj nogi

Przynajmniej w polskich miastach, wszyscy śmigają na hulajnogach. Pogoda jak we Włoszech, ciepło, technologia potaniała. Młodzi i starzy odkryli urok pędu. To już zmiana kulturowa. Spece od prawa zaczynają, zgodnie ze swoją barokową naturą, opasłe tomy lex hulajnoga pisać.  Pora osadzić ten motyw w historii wyobraźni. Od czego zacząć? Od Ramzesa II na lekkim rydwanie? Od Hektora i Achillesa driftujących do upadłego pod murami Troi? Hollywoodzki Ben Hur miał cnotę tak szeroką, że i Harley z trudem by to udźwignął. Raczej Eos bladym świtem z bańką mleka pyrkającą po ciemnym jeszcze widnokręgu. Wśród śladów dwudziestowiecznych królują ragazzi futuristi.  „W tym momencie ukazuje się Duch Imaginacji taki jakiego opisała Inteligencja. Jest to wysoki i suchy starzec, z wąsami à la Habsburg, w długim surducie futrzanym i niedźwiedziej czapce; (…) Jedna rzecz wydaje się doprawdy dziwaczna: jego lewa noga porusza się na wrotkach, podczas gdy prawa opiera się bezpośrednio na ziemi.” (Louis Aragon, Wieśniak paryski, przeł. Artur Międzyrzecki, 1971, s. 60.) Jest także Bayamus, z opowiadania  Stefana Themersona (1948). Bayamus w meloniku z doczepioną trzecią nogą, śmigający na wrotkach po ulicach Londynu, w rytmie poezji semantycznej.  Znów to poezja i wyobraźnia muszą na nowo rozpędzać nierówno pracujący Świat. Popychać w stronę życia.

O rany! Jaka zajefana panorama!

Zbigniew Makowski to nie tylko malarz, ale również artysta wielokroć ważniejszy dla kultury polskiej niż Tadeusz Kantor, tłumaczący świat głębiej, szerzej, i co tu kryć, dużo ciekawiej, przez lata bawił się z drukowanymi w gigantycznych nakładach książkami z bratniego ZSSR.  Książki Makowskiego wyglądają jak kosmos po dużej imprezie, albo abecadło co właśnie z klimatyzacji wypadło.  Lekko przerażające jest w nich to, że po chwili okazuje się, że nic nie jest przypadkiem. Jak każdy kosmos układają się (oczywiście tylko w głowach) w logiczną całość. Całe życie męczył się Makowski żeby zachować własną odrębność i przypominać o wolnej woli. Kreślił znaki, które z niczym się nie kojarzą, a za moment  dotkliwie uświadamiają jak niewiele zależy od naszego widzimisię. Jak klikniecie w necie „Z.M.”, zobaczycie na ekranie dużo bardzo kolorowych, na wszystkie strony rozbrykanych ikonek i literek.  Tylko czy to co widać jest tym co jest?  Makowski takie naiwne pytanka lubił. Zamieniał je w tytuły pisane w trzech kierunkach, kryptograficznie poprzestawiane: RES, ENS, EST.  Sami się zastanówcie czy na końcu powinien być znak zapytania czy kropka? Średnio bystry algorytm na podstawie odpowiedzi ustali jaki jest wasz stosunek do metafizyki, a kto wie czy nie do religii.  Jedną z książek przez Makowskiego lekko przepracowanych było gruba, radziecka monografia o postępowym malarzu z Rzeszy Diurerze. Dziś książka leży w magazynie Muzeum Sztuki. Zerknijmy na twarz Mistrza, może zobaczymy co my na własne oczy tak doskonale (ze słusznej, zachodniej perspektywy) widzimy.   O, proszę widzimy MIASTO jak na dłoni, no może jak na czole. Panoramicznie widzimy całe miasto, pewnie Jeruzalem, bo jakie inne miasto (rodzinna Norymberga to jednak kosmiczna dziura) w takiej wyjątkowej głowie może się odznaczać.  Tylko miasta znaczące, miasta symboliczne, miasta mistyczne na raz, w jednym momencie widzimy. Czy nie tak właśnie widział Mistrz (ten drugi, od Michaiła Bułhakowa) Jeruzalem siedząc w Moskwie?   Proszę  samemu, na

Urodziny ostatnie

Oby to były ostatnie urodziny Putina, jako postaci kogokolwiek obchodzącej, przyciągającej uwagę.  Choć niestety jest pewne, że ten i ów nieźle będzie żył z tantiem od analitycznych biografii. To będą spore nakłady, może ciut mniejsze niż w przypadku biografistyki poświęconej Adolfowi H., ale kto wie czy nie porównywalne z biografiami Józefa S.  Życzmy sobie, żeby Europa stała się szybko kontynentem na tyle nudnym i przewidywalnym, że biznesowo opłacać się będzie produkcja serialu przez kilka sezonów pokazującego niuanse trudnego życia nastoletniego żulika z ogromnymi ambicjami z Leningradu w klimacie tak mrocznym i fantastycznym jak Chernobyl HBO z 2019. Codziennie medialne splątanie usiądziemy sobie przed telewizorem. Po pracy, przed snem, wyluzowani. Żyjemy w gęstych interferencjach obrazów, coraz bardziej przypominamy spokojnie siedzącego na tronie Innocentego X z obrazu Francisa Bacona. Wiemy prawie wszystko. Wszystko mamy pod kontrolą. 

Wielkorusy u Lachów o Małorusach

1913 roku w Poroninie zaskoczony Wołodia zdał sobie sprawę, że źle rozumie ukraiński. Po wczorajszych bombardowaniach to bolszewickie niezrozumienie zostało utrwalone na długie dekady. Porozumienia nie będzie. „Mocno całuje Kochana Mamusiu i wszystkich pozdrawiam.(…) Byliśmy na ukraińskim  wieczorze ku czci Szewczenki. Bardzo źle rozumiem ukraiński. Żyjemy po dawnemu. Mocno ściskam i życzę zdrowia. Twój W.U.” List datowany 16.II.1913, wysłany z Krakowa do Wołogdy. Dokładnie mówiąc to dopisek do listu adresowanego do „Marii Aleksandrownej” podpisanego przez „Wasza Nadia” i donoszącego o uciążliwościach życia w Krakowie.  „Tu w Krakowie jest wilgoć, a w Poroninie na pewno wszystko bardzo prędko minie. Wołodia bardzo lubi Poronin, zwłaszcza łażenie po górach. W tym roku zamierzamy wziąć stałą służącą, żeby nie było wiele zachodu z gospodarstwem i żeby można  było chodzić na dalekie wycieczki.”

Decyduje wiara – lud ruski patrzy

Ostatnie wypowiedzi zachodnich polityków (Angela Merkel w Monachium) potwierdzają, że liczenie na ich zrozumienie tego jak funkcjonuje ruski świat może być kiepską kalkulacją. Popatrzmy na stare ikony. To schematy zachowań, postaw, działań powtarzane niemal bez zmian przez stulecia. Utrwalające fatalistyczną siłę stereotypu biernego obserwowania cudownych zdarzeń, którym błogosławi cały kosmos. Wobec takiej wizji dziejów własna aktywność, własne zdanie jest czymś niewyobrażalnie obcym, nawet wrogim wobec świętej sprawy. Pozostaje trzymać mocno kciuki, żeby kolejny ruskij zbawca i obrońca nie uwierzył, że pora wsiadać na białego konia wprost z Apokalipsy i pozować na Jerzego Zwycięzcę (Георгий Победоносец) z georgijewską wstążką na piersi.   To dla zachodnich głów absolutnie „nielogiczne”, ale „wiara” w bardzo specyficznym sensie będzie decydująca. Jesteśmy gatunkiem, który potrafi się zgubić nawet w tym co sami wcześniej wymyślimy jako mocno logiczne. Pierwsza i ostatnia litera: Alfa i Omega  jest biblijnym symbolem panowania nad początkiem i końcem. Ale jest to atrybut boski. Dla nas niedostępny. Dookoła nas kłębi się żywioł liter wszystko komplikujących, dzikich, nieposłusznych. „Św. Jerzy”, ikona nowogrodzka z początku XVI wieku, kolekcja Ruzhnikov, Paryż. Trocki w 1918 pokonuje kontrrewolucje. Generał Żukow 24 czerwca 1945 na paradzie zwycięstwa w Moskwie. Putin w lipcu 2002 ćwiczy zwroty akcji.

Niepoprawność wolności Nagrody Nobla bywa piękna.

Decyzja Komitetu Noblowskiego o tak rozsądnym przyznaniu w tym roku Nagrody Pokojowej może być świetną okazją dla architektów, designerów, deklarujących zawodowe zainteresowanie pięknem by lepiej zrozumieć na czym polega problem z posługiwaniem się symetrią, szukaniem równowagi i harmonii. Dopiero co skończyło się w Łodzi konferencja Pięknu architektury  poświęcona. Wszystkie wspomniane cechy z pięknem tradycyjnie łączone widać w decyzji by „salomonowo” nagrodzić Białorusina, jedną organizacje z Ukrainy i jedną z Rosji. Aleś Bialacki swoje odcierpiał i jest dzielnym człowiekiem, zasług Memoriału dla rosyjskiej świadomości historycznej nie sposób przecenić a i ukraińskie Centrum Wolności Obywatelskich przez kilkanaście lat swojej działalności też sporo zrobiło.   Kłopot wynika z tego, że zebrane razem zamiast się wzmacniać wybory te lekko się unieważniają. Symetryczne obdzielenie uwagą wszystkich krajów gdzie „coś się dzieje” jest nieznośnie paternalistyczne. Bardziej ujawnia potrzebę zachowania dystansu wobec wschodnioeuropejskich słowiańskich niezrozumiałości niż chęć docenienia odwagi i uporu.  Paternalizm, wynikający z niezachwianego przekonania, że dysponuje się ustalonymi i słusznymi kanonami, wzorami, teorią towarzyszy też każdej dyskusji o pięknie. Tymczasem jedną z najbardziej oczywistych cech współczesności jest to, że piękno nie wynika tylko z poprawności czy  harmonijnej zgodności z zasadami. To się w XX wieku zmieniło bezpowrotnie. W znacznej mierze za sprawą szaleństwa wojny powszechnej. Piękno dorosło i nie potrzebuje kurateli wszystkowiedzących podtatusiałych kuratorów o politycznie zrównoważonych poglądach. Stawką tej wojny jest wolność, wolność jako coś z istoty niepoprawnego. Dlatego tak silne (choć krótkotrwałe) jest odczucie piękna w chwilach kiedy dostrzegamy, że ktoś, nawet za straszną cenę wolność zyskuje. Nie jest to moment „wyważony”, uzgodniony w szczegółach z otoczeniem, i rozsądny politycznie. Z tego wynika głęboki dysonans między zamiarem a brzmieniem tegorocznego werdyktu dostojnego Komitetu w Oslo. Także w dziedzinie fizyki. Nierówność Johna Stewarta Bella ma swoje lata, pochodzi z 1964. Za sprawą tegorocznej nagrody Nobla w fizyce będzie miał teraz swój popkulturowy kwadrans sławy.

„Przywieźli wyngiel! Wyngiel! Wyngiel je we wiosce! – Wojna będzie… Przed wojną tyż by”

Ani my Polanie, ani Wiślanie. Ani rzymscy katolicy, ani pastafarianie z posypką. Widać to wyraźnie w dość krzepiącym zjawisku języka codziennego. Pod wpływem atawistycznego lęku karmionego spadkiem średniej dobowej temperatury nasz rodzimy język niespodziewanie odzyskał elastyczność. Fala wokalizacji idzie i zatapia coraz to nowych komentatorów, ekspertów, dziennikarzy, miszczów medialnego przekazu. Ludzie ci z urodzenia elokwentni, bystrzy, obdarzeni ciętym dowcipem, z ironią wpiętą obok mikrofonu, nawet w piżamę, jeden po drugim nie mogą zapanować nad własną krtanią i aparatem głosowym i wypowiadają z wyraźnym ukontentowaniem modne słowo tego sezonu: wyngiel. Co żyjącym na wyższych piętrach szklanotransparentnej i docieplonej hierarchii społecznej ludziom, sporadycznie opuszczającym śródmieście zaprojektowane w smaku flat (fat) white każe manierycznie wyginać samogłoskę nosową „ę” w: yn albo un?   Podświadomy przymus wokalizacji ujawnia poziom zamętu jak w ptasim radiu (radiju). Do głosu dochodzi funkcja fatyczna języka, która o niczym nie informuje, bez końca upewnia się nerwowo: czy wy też, też, też się obawiacie? Tuwim pewnie napisałby, że fatyczność zaczęła czyrkać, czykczyrikać. Pod wpływem emocji język zwija się, odkształca. Niespodziewanie dla właściciela ucieka nagle na bok. Strach wyjść na dwór (albo: na pole) bez kagańca. Memy, w tym memy z wunglem (z wyngla) nie zastanawiają się nad swoim istnieniem. One tylko wy(n)glądają okazji by wpaść nam w oko, namnożyć się w spojrzeniu, polecieć dalej. Badanie memów, choć błahe, pozwala  zrozumieć co nas od nich jeszcze różni. Miał memowy, hałdy burego pyłu przesypywane przez zmienne okoliczności (na które eksperci fachowo mówią „czynniki”) oglądane z dystansem, z dużej wysokości układają się jak surrealizujące wydmy w zarys ludzkiej pamięci i lęku. Żadne mocarstwo nie ma satelitów, które dostarczają takich danych. Trzeba to robić samemu. Wracając do memów z wynglem, podobno z tych indonezyjskich da się ulepić dowolny kształt, jak z błota. Ciepłego.

Rzeczywistość jest płaska

Klein „wykreślił wszystkie linie paraboliczne na rzeźbie Apolla Belwederskiego, którego rysy cechuje wysoki stopień piękności klasycznej. Krzywe te jednak nie mają prostego kształtu i nie dało się wyszukać ogólnego prawa, któremu by podlegały” (D. Hilbert i S. Cohn-Vossen, Geometria poglądowa, przeł. A. Dawidowicz, Warszawa 1956, s. 183-184). Piszą też autorzy, że: „Z niezmienniczości krzywizny Gaussa przy zginaniu wynika zatem, że nie da się przyłożyć płaskiego kawałka papieru do płata powierzchni o krzywiźnie dodatniej lub ujemnej. Doświadczenie uczy, że w pierwszym wypadku papier fałduje się, w drugim zaś rozdziera”. Człowiek jest fizycznie ograniczony powierzchnią, która „zawiera zarówno punkty o krzywiźnie dodatniej, jak punkty o ujemnej krzywiźnie Gaussa” (s. 183, dół). Matematyka, którą dziś znamy, musi jeszcze bardzo wiele rzeczy odkryć zanim stanie się narzędziem potrafiącym opisywać i chronić to co jest żywe (βίος, ζωή, vita). Jedyną, która wydawała się dawać z tym radę, miała być fotografia (reklamowa). Jednym z pierwszych, który w ironiczny sposób odwołał się do tej iluzji (fotografii reklamowej) był Zbigniew Libera. Swoje „dzieło w procesie” zatytułował Rzeczywistość jest płaska, w czym, jak sugerowała Bożena Czubak na wystawie Libery w Atlasie Sztuki, daje się dostrzec paralelę do koncepcji francuskiego pisarza, scenarzysty i prekursora nouveau roman Alaina Robbe-Grilleta. Widzenie „spłaszczające” uznał on za jeden z rudymentów kondycji modernistycznej, antytezę tradycyjnego, przedmodernistycznego pojmowania głębi. Jakkolwiek by było, to był także punkt wyjścia pracy Libery, który chciał wykazać prawdziwość teorii płaskiej rzeczywistości. Posługuje się w tym celu nie tyle samochodem jako kanonicznym produktem kultury modernistycznej, ile jego obrazem. Rzeczywistość jest płaska, powiada Libera, bo widzimy ją zapośredniczoną przez obraz, który dokonuje stereotypizacji widzenia. A skoro tak, to co się stanie, gdy podejmie się próbę restytucji tego obrazu w rzeczywistość trójwymiarową, która jest u źródła płaskiego obrazu? I jak ta zrestytuowana rzeczywistość będzie się prezentować? Inaczej mówiąc: jaki będzie wynik takiej hiperkonstruktywistycznej konwersji? Urodzony w

Uzupełnij frazę: …ęśliwy dom

Większość z nas nie lubi publicznie opowiadać o mieście. To zrozumiałe nawet jest. Mieszkamy w mieście, które na nas liczy. Mówić o mieście to mówić nami. Ale my nie chcemy… Może trzeba nas wreszcie doopowiedzieć. Zaprośmy tych, co umieją doopowiadać nas w mieście. Socjologia urbanistyczna przestaje dostarczać nowych danych. Domyślenie się wyników kolejnych badań statystycznych na temat miast i życia w miasta nie jest  trudne. Rankingi miast  „najlepszych” i „najgorszych” lekko zmieniają się, ale tematy o jakie pytani są ich mieszkańcy pozostają te same. Uzupełnienie frazy: ęśliwy dom jest równie trudne jak przewidzenie o co zapytają ankieterzy. Jeszcze bardziej frapujące jest z jakiego powodu wyniki kolejnych badań, przeprowadzanych ze sporym wysiłkiem (https://www.otodom.pl/wiadomosci/raporty/miasto-dobre-do-zycia) są ilustrowane w sposób możliwie najbardziej stereotypowy i nijaki. Ilustracje unieważniają wyniki.  Skąd, u licha, opracowujący raporty tak dobrze wiedzą co chodzi po głowie mieszkańcom, skoro nie pytają ich o to? Projektując miasta w odwołaniu do stereotypicznej taksonomii znającej tylko dwie ikonki: uśmiechniętej i płaczącej buźki ułatwimy życie patodeweloperom. Indywidualne życie jest grą o znaczniej większej liczbie kombinacji i możliwości. Niewykluczone, że to stałe balansowanie wyników badań, zwłaszcza tych lokalnych na granicy zauważalności w globalnym strumieniu informacji niesionych przez mass media wynika z samej natury pamięci historycznej. Z tego, że nie sposób gromadzić, zarządzać i udostępniać pamięci wspólnej. Im większy krąg osób, których ta pamięć ma dotyczyć, tym trudniej identyfikować się z nią. Najżywsze, najważniejsze są nasze wspomnienia jednostkowe, odnoszące się do najbliższych, rodziny, lokalnej wspólnoty, bardzo rzadko do całego świata. Coraz trudniej mówić o wspólnej pamięci w skali globu. W „zglobalizowanym” świecie to właśnie pamięć  staje się czynnikiem różnicującym, dzielącym a nie łączącym. Nie chcemy budować żadnych pomników kulturom i nacjom, które żyły w Łodzi. Taki projekt byłby skazany na porażkę. Wystarczy uświadomić sobie dwuznaczność słowa pomnik by upewnić się, że miejsce gdzie figuruje dużo pomników, nigdy

Snyder napisał, że Rosja Putina wykorzysta wiedzę Rosji Stalina i wywoła światowy kryzys żywnościowy.

Timothy Snyder jest bez dwóch zdań rozsądnym polemistą. Jednym z niezbyt wielu zachodnich badaczy, którzy rozróżniają na Wschodzie detale mniejsze od Uralu. To nie jego wina (raczej zaleta), że posiada w dyspozycji duży medialny impact factor. Niemniej, wyjątkowo wkurzające jest to, że trzeba miesiącami czekać na głos amerykańskiego profesora (koniecznie trzeba sprawdzić na którym miejscu, w której prowadzonej przez komercyjne spółki liście lokują się zatrudniające go uczelnie) by oczywiste kwestie i zagrożenia pojawiły się w dyskusji publicznej w Polsce.  Snyder napisał, że Rosja Putina wykorzysta wiedzę jaką zgromadziła Rosja Stalina i która to wywoła światowy kryzys żywnościowy. Prawdę napisał, ale to wiedzieli niemal wszyscy od marca, odkąd okazało się, że Kijowa Rosjanie szybko nie zajmą.  Cały masterplan tej wojny jest oparty na sentymentalnej partyturze z planów, celów i marzeń ZSSR. Nie istnieje nic więcej, poza desperackimi próbami przełożenia tych propagandowych mrzonek na język dających się wykonać w 2022 roku rozkazów. Dlatego tak kiepsko Rosjanom ta wojna wychodzi. Wszystkie te trupy, nieszczęścia, zniszczenia są tylko elementem gigantycznej rekonstrukcji historycznej. Być może z perspektywy analityka z City trudno – na trzeźwo – w to uwierzyć, ale doprawdy, nie ma żadnego ukrytego planu ekonomicznego, tylko mieczta / marzenie o rozmiarze imperium. Ono wynagradza (i finansuje wszytko). Zaledwie trzy lata temu prawie niezauważony (mimo nagród) przemknął film Agnieszki Holland Mr Jones / Obywatel Jones / Ціна правди. A był to film o smutnych losach walijskiego dziennikarza Garetha Jonesa, który w 1933 r. w czasie wizyty w ZSSR urwał się enkawudzistom, dotarł na radziecką Ukrainę i na własne oczy zobaczył jak wygląda sztucznie wywołany, masowy głód. Nikt na Zachodzie nie chciał wierzyć w jego relację o sile państwowego terroru opartej na najprostszym pomyśle: zagłodzić. Голодомо́р to wydajna radziecka technologia społeczna, nie wymagająca zachodnich komponentów. Zastosowana w latach 1932-1933 zabiła około 5 milionów ludzi. Bez żadnych wybuchów,

Elon Musk w 5inLodz – Wprowadzenie do Kultury Człowieka w erze szybkich zmian

„Dla każdej osoby bogatej musi istnieć coś, co wyjaśnia jej bogactwo: cechy dziedziczne, spadek, chciwość, inteligencja, fałszywość, wykorzystywanie biednych, bycie we właściwym miejscu o właściwej porze, posiadanie wysoko postawionych przyjaciół, łut szczęścia, napad na autostradzie czy co tam jeszcze. To, jakie rzeczy prowadzą do bycia bogatym jest, rzecz jasna, silnie zależne od kontekstu. To właśnie ze względu na różnice kontekstu nikt z nas nie ma obecnie szans, by wzbogacić się metodami Czyngis-chana, (całkiem innymi) metodami potomków Andrew Carnegiego czy (jeszcze odmiennymi) Liberacego, i tak dalej. Zatem skrajna wrażliwość na kontekst sposobów stania się bogaczem sprawia, że nieprawdopodobne jest istnienie teorii zostania bogaczem (wbrew temu, do czego starają się nas przekonać rozliczne poradniki sprzedawane na lotniskach).” (cyt. za:  J. Fodor, M. Piattelli-Palmarini, Błąd Darwina, przeł. M. Gokieli,  Warszawa 2018, s. 200 – 201). Celem 5inLodz nigdy nie było stanie się dominującym brandem sprzedawanym na lotniskach. Nawet gdy pilnie zindeksujecie każde ze słów z każdej z pięciu książek nadesłanych do Łodzi przez Elona Muska czy Ala Pacino nie będziecie bardziej podobni do jej ofiarodawcy.   5inLodz stara się rozciągać kontekst możliwie najdalej, poza granice wyobraźni. Kon-tekst (con-texto) to słowo wplątane w naszą, łódzką historię. To słowo opisujące: splatanie, tkanie, łączenie razem. Precyzyjnie mówiąc działamy: cum contextum. Lub (jeszcze bardziej precyzyjnie) – działamy pomiędzy con-texto a con-ficio. Proszę uważać, nie: con-fictio, – onis: zmyślenie, ale con-fico, con-cicere, con feci, con-fectum: sporządzić, zrobić, wykonać, ukończyć, doprowadzić do skutku, spisać, zebrać, ściągnąć (ludzi). Tak działamy, tak splatamy ze sobą różne postacie, żeby doprowadzić do skutku.  Gdzieś w tle pobrzmiewa staropolski: konterfekt. 5inLodz jest konterfektem. Czymś niezrozumiale i wkurzająco podobnym do nas samych. Czymś łudząco podobnym, a przecież wyraźnie różnym. Tylko w takim wieloznacznym otoczeniu potrafimy rozwijać się wystarczająco szybko by sprostać rzeczywistości. Rodzą się pytania? Za dużo sfinksów? „Nasze miasta pełne są nierozpoznanych sfinksów, które

„Wolność i wyobraźnia to mięśnie, których nie ćwiczymy”

Wciąż nie wiemy kto zaprojektował Nowe Centrum Łodzi – wszyscy natomiast wiemy, kto zaprojektował prawdziwe jeansy. Te prawdziwe zaprojektował genialny krawiec z Łodzi. Bernard Lichtenstein wyjechał z naszego miasta wraz z grupą mieszkańców ulicy Kamiennej w 1937 roku. W 1947 zaprojektował najsłynniejsze  jeansy Ameryki – Wrangler 13MWZ. Zaprzyjaźniony z Marlonem Brando, Jamesowi Deanowi pomaga w uszyciu własnoręcznie spodni. Dean do roli filmowej zakłada Lee. We wrześniu 1955 roku, kiedy w wypadku samochodowym ginie przyszły symbol outsidera Ameryki, Colin Wilson swojego Outsidera ma już w większości napisanego. Pozostaje tylko połączyć Wellsa z Sartrem i nowy egzystencjalizm gotowy. „Wolność i wyobraźnia to mięśnie, których nie ćwiczymy”. Colin Wilson chodzi w jeansach i zagląda w świat meskaliny. Przed „The Outsider” pojawia się przyimek „beyond”. Jest już rok 1965. Największe targi lotnicze świata, które odbyły się w 1965, w Paryżu, to wielki sukces Kraju Rad. Na czele delegacji stał minister Piotr Diemientjew. Razem z nim przylecieli konstruktorzy, Andriej Tupolew i Oleg Antonow. Gościem honorowym Salonu był Jurij Gagarin. Radziecką budowę śmigłowców reprezentował Michaił Mil. W Paryżu był Joseph Mashman, wiceprezes towarzystwa „Bell”. Kiedy podszedł do Mila nikogo nie zdziwiło pudło z nadrukiem „Blue Bell”. – To od pańskiego przyjaciela. Trzy pary. Proszę przekazać jedną towarzyszowi Gagarinowi. Trzecią nosił Wilson. Za zasługi dla rozwoju konstrukcji śmigłowców Michaiłowi Milowi nadano w 1966 roku tytuł Bohatera Pracy Socjalistycznej. Rząd Kraju Rad, trzy lata po układzie ograniczającym użycie broni jądrowej, uznał noszenie jeansów za wrogie władzy. Dwa lata później studentki w Paryżu obcięły jeansy, odsłaniając znaczną cześć pośladków. Nie „zalecamy” młodzieży czytać „Outsidera” Colina Wilsona. Szczególnie jeśli nie wie co to Denim, Indigo, Karol May, dlaczego jeansy się wycierają a kolor jaśnieje. Chyba, że urodziliście się w 1931 (jak James Dean i Colin Wilson) albo zamierzacie zrobić licencję na latanie śmigłowcem.

Ok, wizualizacja, póki co płaska zapowiedź, ale w słusznym rozmiarze, w konkretnym miejscu.

Jeszcze obraz, a już trochę konkret. Akurat na rogu, trochę też na skrzyżowaniu: nostalgii, własnej bezsiły i zamorskiego mirażu. Może być argumentem za tym, że czasem środkiem nawet takich krótkich uliczek przebiega way of life. Hopper tak zmyślił knajpę, że czy tego chcemy czy nie, będziemy się w nieskończoność zastanawiać jaki smak ma serwowane w środku (nocy) americano z dzbanka. To nie jest przecież espresso, cappuccino, marocchino ani granita. Czuć w tym namalowanym napoju skąpość tego co oferuje przyszłość. I najbliższe – jeszcze przed świtem – godziny i najbliższe lata, może dekady, nie kuszą wachlarzem wrażeń. Jak w prawdziwym americano, raczej kolor niż smak trzyma nas na nogach, krzepi, daje chwilę żeby zebrać myśli; co dalej? Hopper namalował obraz tak, że wszystkiego jest w nim trochę za mało. Za mały ruch, żeby się to opłacało, za mało życia, żeby tkwić w tym (tamtym) mieście. Za mało szczegółów, żeby siedzący tyłem detektyw był w stanie cokolwiek powiedzieć o przeszłości i przyszłości tego miejsca.   Co się z nim stanie, co będzie na tym rogu powiedzmy za osiemdziesiąt lat? Dajmy spokój, jest o jedną kolejkę za późno jeśli zastanawiamy się nad takimi bzdurami, zamiast skupić się na ostrym profilu tego rudego cienia. Dlaczego nie ma żadnego pierścionka, obrączki, naszyjnika, nawet broszki. Jak posiedzimy tu jeszcze przez dwie następne kolejki napłynie do głowy dziwaczna, obca myśl, że cały ten róg, który faluje i chwieje się coraz bardziej powoli zacznie dryfować w stronę Europy. Na rauszu, nie wiadomo jak pokona nieogarniony dystans. Jak arka osiądzie w końcu pośrodku nigdzie (czyli jeśli wierzyć Alfredowi Jarry w samym środku np. Polski). Będzie to gdzieś około przyszłego piątku, przed północą. Tam zafaluje jeszcze mocniej i zmieni się w zaświatowy, neonowy powidok miejskiego życia „madeinczikago”. Zamówmy kolejną kolejkę i zmieńmy temat. Profesjonalni historycy sztuki mają podobno niezbite dowody,

Osiemdziesiąt lat temu można było wierzyć, że miasta składają się z wieżowców i ulic

Dziś zbudowanie makiety miasta, na tyle dokładnej by sięgać do skali indywidualnego życia jest poza zasięgiem nie tylko technologi ale wręcz naszej wyobraźni. Przejście pomiędzy ciągle analizowanym urban sprawl a kompletnie ignorowanym human sprawl nadal pozostaje niezbadaną luką poznawczą. Urbaniści, planiści, socjologowie miast bez końca lamentują nad statystykami opisującymi zjawisko w skali społecznej. Gdzieś daleko, w zupełnym oderwaniu od realiów miasta problem alienacji, rosnącego poczucia dotkliwego dyskomfortu życiowego i dezintegracji życia psychicznego podobno badają psychologowie, psychiatrzy, terapeuci. Z zagadkowego powodu nadal uznaje się, ze ilościowy aspekt badania miejskiego życia dostarcza wystarczających informacji by podejmować decyzje sprzyjające utrzymaniu integralności jednostek. Dawno temu zwulgaryzowany marksizm wszytko co trudne do wyjaśnienia tłumaczył  „dialektycznym przechodzeniem ilości w jakość” (co pozwalało bez końca powtarzać te same błędy). Dziś wygląda to tak, jakby zajmujący się miastem wierzyli, że jakość zmienia się bezproblemowo w ilość. Co pozwala zaoszczędzić sobie trudu zrozumienia cudzych potrzeb. To solidny fundament każdego infernum. Jak wyglądał w dawnej kulturze human sprawl najlepiej sprawdzać patrząc na prawe, piekielne skrzydło tryptyku Boscha w madryckim Prado.   Mieszkał Bosch w domu przy rynku, sprawnie prowadził rodzinny warsztat. A równocześnie potrafił wyłuskać z Psalmu 22 (wers 15-16) głos, który był w stanie przeorać nie tylko rynek, miasteczko, ale i okolicę dalej niż wzrok sięga.  Niestety ten fragment obrazu Boscha może też być szkolną ilustracją motywu łodzi. na zdjęciu: dorama na Expo w Nowym Jorku z 1939 roku. 

„Literatura nie jest” tym czy tamtym

„Pojęcie +idiota+ (pochodzące od greckiego +idiotes+) oznaczało człowieka, który nie interesuje się polityką, sprawami publicznymi, zamyka się wyłącznie w kręgu swoich prywatnych przyjemności, a przez to nie jest w stanie zrealizować w pełni swego człowieczeństwa” – pisze prof. Andrzej Nowak.  „»Powiedzmy sobie szczerze: literatura nie jest dla idiotów« – powiedziała Olga Tokarczuk podczas festiwalu Góry Literatury i rozpętała burzę. To wypowiedź trudna do przyjęcia, ale rozumiem, dlaczego takie słowa padły z ust noblistki.” (W. Szot, wyborcza.pl). Ileż emocji literat może wywołać, nawet w chwili kiedy fala upału zderza się ze ścianą gradobicia! To krzepiące, że literatura nadal budzi zainteresowanie pośród takiego zamętu. Jakby te słowa nie padły, straty by nie było, ale skoro zostały w tak wielu miejscach usłyszane warto trzy grosze i do tej narodowej zbiórki dorzucić. Chyba tylko prof. Przemysław Czapliński (UAM) poproszony o komentarz zaczął od przypomnienia, że idiota w pierwotnym, osadzonym w realiach świata rzymsko-greckiego znaczeniu to słowo określające kogoś, kto nie przejawiał najmniejszego zainteresowania sprawami publicznymi. Literatura, rzeczywiście do niczego takim osobnikom przydać się nie może.  Aż tak prosta jak profesor wyłuszczył sprawa nie jest. Idiota, ῐ̓δῐώτης to termin nazywający całkiem zacnych i prywatnie sympatycznych obywateli, którzy nie pełnią (i nie zamierzają) żadnych funkcji publicznych (świeckich i religijnych, bo res publicae obejmowały oba te zakresy aktywności). Ile to całkiem rozgarniętych postaci trzeba by tak nazwać! I piosenkarka Doda, i utalentowany piłkarz Robert, choć pewnie sporo czytają zostaliby od literatury odcięci przy takiej antycznej wykładni słów noblistki. Natomiast i np. abp. M. Jędraszewski, i coraz częściej wyświetlani influencerzy i influencerki chyba nie, bo pełnią jednak wyraźne funkcje religijne. A prywatnie też czytają pewnie sporo.   Nie warto literatury traktować jako kryterium dzielącego. Nie sposób z dowolnej sztuki zrobić atrybutu społecznego statusu (choć wiele instytucji kultury niezmordowanie, od XIX wieku pracuje by tak właśnie była sztuka traktowana).

Talk and Lodz (2). Rozmowy na schodach (w ruchu)

W20 jest reprezentacją czegoś w pełni nieobecnego, leżącego gdzie indziej, dalej; reprezentacją czegoś istniejącego, ale nieobecnego – jeszcze – w codzienności miasta, w stylu życia. Kamienica jest zainteresowana ruchem. Każdym ruchem, od fizycznie uchwytnego po imaginacyjny, od ruchów prostych, oczywistych, kanonicznych, w pełni legalnych, pewnych siebie, po posunięcia niejasne, apokryficzne, nieuzasadnione, chwiejne, etc. Ewolucja nie wyposażyła nas w fizjologiczny receptor czasu, tylko ruch (motus), zapamiętywana ilość ruchów pozwala nam uświadamiać sobie upływ czasu. Ruch sprowadza się do przejścia-przemiany (μεταβολή/ metabolḗ; w dosłownym znaczeniu: „prze-rzucać w inne miejsce”; jest to zgodne z ideą Kamienicy jako Przed-stawicielstwa i Architektury Apokryficznej [AA] jako sztuki prze-rzucania gdzie indziej, uwalniania od nacisku lokalnych okoliczności). Jest to także „mechanizm opisujący” każdą zmianę. Często z początku niedorzeczną. Mija moment i voilà: logiczna niedorzeczność staje się faktem (factum est), materializuje się, po chwili jest oczywista, po stu latach staje się „świętą Tradycją” i buduje się muzeum dla niej. Przy czym termin „moment” jest terminem technicznym, arbitralna miarą wypowiadaną, żeby łatwiej połapać się, zorientować co właściwie zaszło, co się zdarzyło, jaki obrót sprawy przyjęły, jak to się potoczyło. Historycznie łacińskie momentum przez ῥοπή (ἐν ῥοπή ὀφθαλμοῦ/ w mgnieniu oka) prowadzi w stronę biblijnego šahaq (Mdr 11,23) i może wyznaczać sposób działania W20, nie tyle precyzyjny, co delikatny. Najczęściej określa się architekturę jako umiejętność formowania przestrzeni. Ten rodzaj architektury, który może być obszarem działania W20 opiera się na ruchu jako instynktownej zdolności każdego rodzaju życia. Aprioryczne pojęcia przestrzeni i czasu, pełniące w kulturze zachodniej rolę norm pozwalających konstruować dowolne hierarchie i taksonomie, są odczuwane poprzez ruch. Ruch jest też elementem tłumaczącym czym jest każdy rodzaj opowiadania (w dowolnym języku i zapisie). Narracja, ciągłe relacjonowanie, opowiadanie jest ludzką zdolnością do naśladowania obserwowanego ruchu zdarzeń. Ruch, jego skomplikowane przeploty tworzą textum, które podobnie jak cała kultura jest rozpięta lekko powyżej materii. Interesująca

Biel jako zupełnie niepraktyczna błahostka

Upał, albo burza. Początek sierpnia to czas lekkiego zawieszenia, kiedy można bardziej niż zwykle trwonić czas gapiąc się na wściekle rozrastające się zielsko, które musi zdążyć przed kolejną falą żaru, smagnięciem wiatru łamiącym to co zbyt długo ociągało się z rozkrzewieniem, wszczepieniem, wpleceniem we wszystko co dookoła.  Jaki kolor temu towarzyszy, co się nosi latem? Biel, nadal biel. Zobaczmy co to może znaczyć. Dwa obrazy, między nimi spory kawałek czasu, na obydwu dominuje biel. Tak przynajmniej się je opisuje.  La velata Rafaela pozostaje anonimowa, nie mamy pewności kto pozował. Wiemy tyle co widzimy: nieoczywiste bursztyny na szyi, kosmyk włosów zamiast sekundnika przypominający o upływającej chwili, skłębienie sukni z białej mory, grubo tkanego jedwabiu obszytego złotem. Panna w takiej bieli wywołałaby niepokój w loży na Wimbledonie, a także na wyścigach Royal Ascot.  Biały kwadrat Malewicza, jak zwykle: nie do końca wiadomo kiedy namalowany. Ten, który ogląda się w nowojorskim MoMa podobno jest z 1918 roku. Eksperymenty z bielą na bieli Malewicz zaczął wcześniej, około 1916. Kwadratowy blejtram mierzy 79,5 x 79,5 cm. La velata mieści się na płótnie 82 × 60.5 cm, bliższym złotej proporcji.  Można napisać letnie opowiadanie o kimś zafascynowanym bielą, esencją bieli, kto podróżuje między florenckim Palazzo Pitti i Museum of Modern Art. Coś tam fotografuje, mierzy w RGB, w CMYK, zastawia precyzyjne pułapki na przestrzeń odwzorowania koloru. Biedzi się nad matematycznymi transformacjami wektorowej przestrzeni R3color. Godziny transatlantyckich przelotów wypełnia studiując publikacje usiłujące uzgodnić teorię widzenia barwnego Younga-Helmholza i np. Heringa. Wszytko na nic, wszytko równie nieskuteczne niczym pościg kuternogi Ahaba za białym wielorybem. Nie rozstrzygajmy zakończenia, czy musi być równie tragiczne jak u Hermana Melville’a? Biel jako zupełnie niepraktyczna błahostka pozostaje jedną z tych przelotnych jakości, z jakich składa się ludzkie życie. Nie potrafimy tego ani utrwalić, ani wyjaśnić. Chyba nie warto tego robić. 

Logiki temporalne jako logiki romantyczne

1 sierpnia w Polsce jest dniem (dokładnie o 17 w godzinę W) kiedy przestaje obowiązywać klasyczna logika. Zawiesza się podstawowa alternatywa: bić się czy nie? Iść do powstania czy nie? To ostatnie pytanie było nieobecne w polskiej kulturze co najmniej aż do późnych lat dziewięćdziesiątych. Dopiero wtedy zaczęło być gdzieniegdzie stawiane. Dziś jest już dość powszechne, i jest to dobra miara westernizacji, transformacji kultury polskiej na początku XXI wieku. Racjonalność tak jak się ją powszechnie przedstawia na Zachodzie jest oparta na bezwzględnym przymusie pytania o rachunek strat i zysków. Taki typ racjonalności jest niemożliwy w pewnych (niestety powtarzających się) historycznych okolicznościach na Wschodzie.  Oczywiście zawsze byli tacy, którzy mówili, że powstanie nie było dobrą decyzją, jak np. Stefan Kisielewski domagający się po wojnie od wyższych dowódców AK zwrócenia mu miasta.   Ale uznanie, że decyzja była błędna w niczym nie ogranicza tego, że właśnie taką decyzję trzeba było podjąć. Logika w Polsce jak widać jest wyjątkowo wrażliwa na moment historyczny. Niektórzy nazywają to – dość powierzchownie – romantyzmem. 2 sierpnia, już nie będzie słychać syren, trąbek, salw. Przyjdzie pora na kalkulacje.  Dzisiejsza swoboda językowa pozwala na elastyczne i szybkie przeliczanie wartości w wielu oddzielnych systemach aksjologicznych. Spróbujmy oszacować co w sierpniu rokrocznie upamiętniamy. Co to jest „W” hour poinformuje nas the free encyclopedia (en.wikipedia.org/wiki/”W”Hour). Poinformuje całkiem nieźle, dowiemy się więcej niż będziemy w stanie zapamiętać.  Nie dowiemy się jaka była moc (power) tej godziny. Bez wątpienia wykonano w czasie godziny ogromną pracę, pracę zmieniającą wszystko dookoła bezpowrotnie, w skali dużego miasta. Moc, to podobno skalarna wielkość fizyczna określająca jak szybko, z jaką intensywnością zostaje wykonana dana praca w jednostce czasu. Wszystkie korowody z obliczaniem wielkości reparacji i strat wojennych mają swój początek w niemożności oszacowania jaką prace wykonano i z jaką mocą, czy precyzyjniej: przy pomocy jakiej mocy? W tym punkcie

Zobaczmy gdzie wylądujemy

Tegoroczny lipiec przechodzi do przeszłości. Czy będzie Lipcem Historycznym, tak jak np. Lubelski Lipiec 1980 pełen strajków, które ekscytowały, ale nikomu nie przychodziło do głowy, że są dziwnym znakiem zbliżania się zupełnie innej epoki?  29 lipca po szesnastej MS Chrobry wypłynął z naszej pięknej Gdyni kierując się do Ameryki Południowej. Wśród 1042 pasażerów, byli wyposażeni przez Jerzego Giedroycia (wówczas urzędnika ministerialnego zajmującego się promocją kultury polskiej) w bilety I klasy dwaj początkujący literaci: Czesław Straszewicz i Witold Gombrowicz. 20 sierpnia 1939 około 11:00 statek dopłynął do Buenos Aires. 1 września 1939 zastał go już w drodze powrotnej na wysokości Pernambuco. Chrobry wojny nie przetrwał. Straszewicz i Gombrowicz tak. Straszewicz postanowił wrócić, służył w brygadzie kawalerii pancernej generała Maczka, od 1943 był redaktorem radiostacji Świt nadającej z Anglii do okupowanego Kraju.  A ten drugi? Jeśli sprawy potoczą się znów z górki, raźno, w stronę nowej epoki, dokąd będzie leciał Witold Gombrowicz 2.0? Wyspa Południowa Nowej Zelandii? Pewnie, nadal gdzieś w ciepłe tropiki, choć chciałoby się kiedyś zobaczyć czarnobiałe selfie Gombro 2.0 w futrzanej grenlandzkiej czapie wyprowadzającego swój psi zaprzęg na poranny spacer.  No, ale lodowce już płyną, szanse na taką wersję przyszłości topnieją w oczach. Wobec nowej epoki żadne szybkie oceny indywidualnych wyborów, żadne czarno-białe schematy słuszności i niesłuszności nie dają pewności. Zobaczymy gdzie wylądujemy. Mówią, że W. Gombrowicz ma większą wartość dla kultury polskiej niż cały transatlantyk z luksusowym wyposażeniem. I nie jest to złośliwa opinia na temat siły przemysłu stoczniowego.